Ewa Puszczyńska i Mariusz Wilczyński, Q&A
To jest zapis Q&A, wydarzenia Akcji Edukacji, które stanowiło uzupełnienie rozmowy z Ewą Puszczyńską i Mariuszem Wilczyńskim o filmie „Zabij to i wyjedź z tego miasta”. Ta rozmowa jest dostępna tutaj.
Małgorzata Stasiak: Jest z nami Mariusz Wilczyński, autor filmu „Zabij to i wyjedź z tego miasta” i Ewa Puszczyńska, producentka filmu. Dzień dobry, dobry wieczór.
Mariusz Wilczyński: Dobry wieczór.
Małgorzata Stasiak: Chciałabym, zanim dostaniemy pytania od widzów, bo to one są najważniejsze w tej części, chciałabym podpytać o to, o co nie zdążyłam podpytać w czasie case study, czyli o współpracę z animatorami, bo wspomniał pan o tym, i pani Ewo także. I chciałabym zapytać o to, jak to wyglądało, jak ten tryb pracy wyglądał, jak pan dobierał sobie współpracowników, w jaki sposób w tej relacji producent-reżyser też sobie z tym radziliście. Co było łatwe, co było trudne? Ogólnie o współpracę.
(…) miałem takie wrażenie, że wszyscy, nie wiem, może oni tego potem nie potwierdzą, ale że wszyscy, czy animatorzy, czy Franek Kozłowski, czy Jarek Barzan, czy wszyscy, którzy pracowali w tym filmie, czy Piotruś Szczepanowicz, wszyscy ten film traktowali jako swój.
Mariusz Wilczyński
Mariusz Wilczyński: No to może ja zacznę w ten sposób, że dobierałem ich – animatorów – tak, jak lider zespołu muzycznego dobiera innych muzyków. Tak, jak widziałem na żywo, jak Nalepa dobierał muzyków, jak wyobrażam sobie, że na przykład Mike Davis dobierał muzyków. To znaczy, po prostu, oczywiście wszyscy ci animatorzy byli wybitnymi, świetnymi animatorami sensu stricte w pewnym tego słowa znaczeniu, a zależało mi też, żeby dobrać animatorów o bardzo wyrazistych osobowościach, indywidualnościach, ponieważ chciałem też ich właśnie, to jak odwołując się do tego, jak Tadek dobierał muzyków. Czy jak się dobiera w ogóle w jazzie, czy w muzyce improwizowanej trochę – żeby dopasować ich charakterami i predyspozycjami do tego, co chciałem, żeby animowali.
I tak, jak wiodących animatorów, a wiodąca była Agata Gorządek i Kuba Wroński, to dobrałem ich na tej zasadzie, że to są zupełnie różne charaktery. Agata jest bardzo, powiedziałbym troszeczkę teatralizująca, taka poważna troszkę, symbolizująca. Na przykład Jakub Wroński jest doskonały, ale jest taki troszkę cyniczny, troszkę z takim szczególnym poczuciem humoru, jeździ na motorze. No wiadomo Marta Pajek i pozostali wszyscy animatorzy też, każdy ma swój charakter, więc bardziej mi zależało, nawet, jak by to głupio nie zabrzmiało teraz, nie na super umiejętnościach animacyjnych, a bardziej na charakterze.
Natomiast jak praca wyglądała? Ona wyglądała w ten sposób, że jak, nie wiem, chyba po ośmiu latach pracy, kiedy właśnie pracowałem tylko z Jarkiem Barzanem i Frankiem Kozłowskim, Franek Kozłowski robił mi dźwięk, a Jarek Barzan mi to montował. I jak już zacząłem dobierać animatorów, to była prawda taka, że właściwie miałem wszystkie postacie rozrysowane w całości, one były już nagrane, ja miałem bardzo gęsto w ogóle te fazy i właściwie te postacie były bardzo, bardzo określone. To nie było tak, jak zazwyczaj jest animatik, że owszem, gdzieś tam są projekty klasyczne z boku a animatik, to są na przykład – o, jedzie samochód, to jest takie coś „bubu” i koniec. Tak u mnie samochód był narysowany, on już miał charakter, miał wszystko, całość, plastykę nad którą potem pracowałem jeszcze, dociskałem to z Piotrkiem Szczepanowiczem. No i teraz – jak to wyglądało? Myśmy z animatorami rozmawiali, oni dostawali postać, która już wyglądała, miała lewy profil, prawy profil, en face, różne ujęcia, daleko, blisko i tak dalej. Dostawali ścieżkę dźwiękową i rozmawialiśmy o tym, jak się mają ruszać i oczywiście oni mieli dosyć dużą swobodę, bo nie po to się bierze artystów – tak to, jak kiedyś Tomasz Stańko, jak robiłem film niestety i on zapytał mnie, Tomek Stańko, który robił muzykę i on mówił: „co ja mam zagrać?” – no mój boże, nie po to się pracuje z Tomaszem Stańko, żeby mówić, co ma zagrać. Tylko powiedziałem: „wolno, szybko, to jest punkt kulminacyjny, to jest koniec.”.
Także z animatorami też było podobnie, to znaczy, oczywiście były takie kwestie animacyjne, że nie wiedzieliśmy, jak rozwiązać jakąś mimikę, i zazwyczaj ja miałem jakąś propozycję, animator miał jakąś propozycję no i po prostu docieraliśmy jakieś stanowisko, wybieraliśmy wspólnie. Oczywiście zawsze głos decydujący należał do mnie, to jest jasne, ale mieli duże takie poczucie myślę swojej kreatywności.
Wydaje mi się, że Marta Pajek na jakimś festiwalu powiedziała, bo była gościem ze swoim filmem, albo na Animatorze, bo gdzieś w Krakowie, już nie pamiętam. I ona powiedziała, zadali jej pytanie: „jak Wilczyński z wami pracował, to zatrudnił same osobowości” i ona powiedziała, „wiesz co, to trochę jest tak, jakby oni byli aktorami, znaczy reżyser mówi co i jak, ale aktor też coś wnosi”. Więc nasza współpraca była bardzo kreatywna i chcę to jeszcze raz podkreślić, że miałem takie wrażenie, że wszyscy, nie wiem, może oni tego potem nie potwierdzą, ale że wszyscy, czy animatorzy, czy Franek Kozłowski, czy Jarek Barzan, czy wszyscy, którzy pracowali w tym filmie, czy Piotruś Szczepanowicz, wszyscy ten film traktowali jako swój. No bo to jest prawda i angażowali się po prostu czasem myślę, że nawet bardziej niż w swoich pracach. No może to mi się wydaje, ale było coś takiego. Ja to chyba powiedziałem w pierwszej części, więc to powtórzę, bo nie wiem, czy to było w tym nagraniu, że tak, jak były na przykład płyty Milesa Davisa, że mogę tak nasz film skromnie, bardzo skromnie porównać i słychać było, że ci muzycy, Herbie Hancock już nigdy więcej nie zagrał tak, jak u Milesa Davisa, czy Wayne Shorter, no to też miałem poczucie, że oni tak wierzą w ten film, że pracują na 120% swoich możliwości, to była wspaniała energia. Myśmy z zespołem spotykali się co miesiąc, stanowiliśmy grupę przyjaciół, a ja traktowałem ich trochę… się czułem jak Breakout, jakbym był Tadziem Nalepą, a oni muzykami Breakoutu.
Małgorzata Stasiak: Pani Ewo, a czy dla pani w kontekście tej współpracy pana Mariusza właśnie z animatorami, z punktu widzenia producenckiego?
Ewa Puszczyńska: Tutaj absolutnie Mariusz był przywódcą i ja tutaj absolutnie do niczego się nie wtrącałam, to on sobie dobierał zespół, to on sobie tworzył tę grupę muzyków i to absolutnie była jego decyzja, i tutaj uważam, że nikt nie miał prawa się wtrącać.
Oczywiście tutaj od strony organizacyjnej, ale to znowuż nie ja, to tak, jak wspominałam, współpracujące z nami, tutaj głównie Łucja [Kędzior-Samodulska – przyp. red.] się zajmowała tym projektem i ona rzeczywiście ogarniała sprawy formalne: co, kiedy, kto miał oddać, jaką część pracy. Troszkę na zasadzie, że tutaj ktoś się spóźnił, trzeba go przyspieszyć, trzeba go popchnąć, trzeba mu przypomnieć. To jak gdyby tylko od tej strony czysto organizacyjno-technicznej, żeby pilnować czasu, żeby pilnować rytmu powstawania, od momentu, kiedy myśmy dołączyły. Natomiast jeżeli chodzi o decyzje artystyczne, twórcze i dobieranie sobie zespołu – pod tym względem to były decyzje Mariusza, do których absolutnie nikt nie śmiał się wtrącać, bo tak jest, tak, to on był liderem, przywódcą i on o tym decydował tylko i wyłącznie on.
Mariusz Wilczyński: Chcę jeszcze jedną rzecz dodać, co jest też pewnie syndromem naszych czasów, ale wspaniałym syndromem, że u nas większość ekipy to były kobiety, animatorki, dziewczyny.
Małgorzata Stasiak: Ja jeszcze chciałam się dopytać pana, panie Mariuszu o doświdczenie w formie krótkometrażowej – czy ono się tutaj przydało, czy przeszkadzało? Co pomagało, a co przeszkadzało w tworzeniu długiego metrażu animacji z tej formy krótkometrażowej, z której jest pan znany?
Mariusz Wilczyński: Dzisiaj wydaje mi się, że głównie jednak przeszkadzało, ponieważ ja bardzo długo wierzyłem w to, że ja ten film sam narysuję, ponieważ wszystkie właściwie dotychczasowe filmy pracowałem tylko z Frankiem Kozłowskim, z Jarkiem Barzanem, czyli z dźwiękowcem i z montażystą. Czasami brałem jakiegoś animatora na końcówkę, jak po prostu, no nie wiem, z Pawłem Balickim często pracowałem, ale to też było takie, jak był film 10 minut ja rysowałem 8/9, a Paweł na przykład minutę, dwie, jednak to były takie proporcje.
Natomiast tutaj też bardzo długo myślałem, natomiast będę to podkreślał w każdym wywiadzie, i nie chcę, żeby to zabrzmiało jakoś tak niemiło dla krótkich form, ale to jest zupełnie coś innego. Długi metraż – jest to zupełnie inna bajka. I po prostu to, że ja nie miałem tej wiedzy, co to za bajka, to z jednej strony, być może skutkowało takim moim bardzo romantycznym czasem, że jak tak bardzo długo ten film tworzyłem, by celebrować każdą chwilę, dobierać, odkładać i tak dalej, ale z drugiej strony na pewno trochę przeciągnął się w czasie, bo zanim uzmysłowiłem sobie, że trzeba zbudować zespół i tak dalej, to zajęło mi dużo czasu. Ale z drugiej strony myślę, że jeżeli można powiedzieć o jakimś przełożeniu, no to o takim, że jestem animatorem, który robił krótkie formy, ale już myślę, że żadnej krótkiej formy nie zrobię, nie chcę do tego wracać. Następny film, nad którym zacząłem pracować, też będzie długim metrażem.
Odbyła się nauka współpracy z wybitnym twórcą, i pod tym względem jak gdyby animacja się absolutnie nie różni od innego filmu. To jest po prostu inny rodzaj środków wyrazu (…).
Ewa Puszczyńska
Małgorzata Stasiak: Pani Ewo, a dla pani to doświadczenie z „Zabij to i wyjedź z tego miasta” jako długometrażowej animacji, czy to jest zachęcenie do dalszej drogi, do zajmowania się tym producencko? Czy odbyła się jakaś nauka tego rynku, w ogóle, pełnometrażowej animacji?
Ewa Puszczyńska: Powiem szczerze, że nie, nie odbyła się „nauka rynku”, jak to pani nazwała. Odbyła się nauka współpracy z wybitnym twórcą, i pod tym względem jak gdyby animacja się absolutnie nie różni od innego filmu. To jest po prostu inny rodzaj środków wyrazu, natomiast to dla mnie, jeżeli znowu spotkam na swojej drodze taki projekt, taką animację i ktoś mnie zaprosi do współpracy, to bardzo możliwe, że znowu się do tej do tej współpracy włączę. Natomiast nie jest to na zasadzie: o rozpoznałam rynek animacji, teraz się zajmę animacją. Nie, ja już oczywiście koprodukowałam, nie byłam głównym producentem, ale koprodukowałam bardzo dużą część animacji, właściwie dopinanie wszystkiego, wszystkich etapów odbywało się w Polsce, to był „Kongres” na podstawie Lema „Kongresu futurologicznego” i to było w reżyserii Ariego Follmana – izraelskiego reżysera. I to była współpraca wtedy też zupełnie inna, bo to była koprodukcja sześciu krajów i to było bardzo trudne, ponieważ te różne elementy animacji powstawały w różnych krańcach Europy, i potem to wszystko spływało do nas, ale to jest historia na zupełnie inne opowiadanie, także rynku nie, nie rozpoznawałam, poznałam kolejnego wspaniałego twórcę.
Małgorzata Stasiak: Mam pytanie od pani Sylwii: „Ja mam takie osobiste pytanie, jak to jest tak bardzo odsłonić siebie w produkcji i jednocześnie tak sprytnie się za nią schować? Jednocześnie wyrażam skruchę zadając takie pytanie, bo mam wrażenie, że ona już samo w sobie narusza coś, co jest dla mnie świętością. Dodam tylko, że jestem bardzo ciekawa pana jako osoby. To jest coś niesamowitego, co się liczy w kontakcie z tym dziełem.” Czyli pytanie brzmi, jak to jest tak bardzo odsłonić siebie w produkcji i jednocześnie tak sprytnie się za nią schować?
Mariusz Wilczyński: No ja chyba mówiłem w pierwszej części, że to oczywiście było bardzo dla mnie trudne, ale prawdę powiedziawszy jak zaczynałem ten film to w ogóle… Nigdy właściwie, żaden film jak zaczynałem; czy krótkie, czy teraz „Zabij to…”, to nie myślałem w takich kategoriach «dobrze, zrobię film i on będzie pokazany nie wiem, w Berlinie na przykład, albo Wenecji, albo może w Cannes», po prostu robisz taki film, bo musisz zrobić, bo życie musi mieć sens i dla mnie realizowanie filmów po prostu jest sensem mojego życia, i to ja się wtedy najlepiej czuję i myślę, że być może to byłoby jeszcze bardzo egocentryczne, ale też mam dowody na to, że te filmy są dla niektórych ważne, więc będę po prostu to robił.
Więc, po prostu, jak robiłem ten film, to nie wiem, gdybym przekroczył pewną granicę ekshibicjonizmu, która byłaby dla mnie nie do zaakceptowania, to być może bym tego nie pokazał w ogóle, nie wiem. Oczywiście, to wszystko nabrało innego tempa po tym, jak poznałem Ewę i to zaczęło pachnieć tym, że to będzie taki film, że będziemy tu gdzieś, będzie pokazywany na świecie. Natomiast muszę powiedzieć to, co chyba mówiłem, że tak, ja robiłem to dla siebie, bo musiałem dokończyć rozmowę z mamą, z tatą i z Tadziem Nalepą, więc to zrobiłem. A nagrodą dla mnie ewentualnie za być może taki ekshibicjonizm, chociaż myślę, że ta pani, która zadała pytanie, ma rację, bo wydaje mi się, że udało się zrobić jakiś film uniwersalny, który nie terroryzuje ekshibicjonizmem. A nagrodą jest to że, naprawdę dużo ludzi ze mną się kontaktuje i podnosi tę wartość, że ten film skłonił do refleksji i do pewnego zatrzymania się i właśnie do zwracania uwagi na to, co często dla nas w życiu jest najważniejsze – na najbliższych – a jednocześnie często ich w ogóle pomijamy, bo zarabiamy forsę, robimy karierę, coś tam. No więc to jest dla mnie taka nagroda, i tyle.
Natomiast, czy się otworzyłem na kontakt z inną osobą? Ja jestem pozornie bardzo otwartą osobą, a tak naprawdę bardzo zamkniętą.
Mariusz Wilczyński
Małgorzata Stasiak: A czy ma pan rzeczywiście takie poczucie, że ta rozmowa, albo najważniejsza jej część z osobami, które pan wymienił i z osobami, które pojawiają się w filmie została dokończona?
Mariusz Wilczyński: Tak, muszę pani powiedzieć, że tak, że absolutnie w tej chwili nie mam czegoś takiego, że czasami myślę z bólem lub żalem, z czymś takim w kontekście moich niezbyt odpowiednich relacji z mamą, czy z tatą. Jakichś zaniedbań czy tego, że jednak nie pojechałem do Tadzia 3 dni przed śmiercią do szpitala na przykład, nie, nie mam tego. Chyba faktycznie mnie oczyścił i faktycznie byłem gotowy na nowy film, myślałem, że to będzie „Mistrz i Małgorzata”, ale to, co się stało z „Zabijem” w Berlinie ośmieliło mnie trochę i robię swój film o zupełnie czymś innym. Będzie na pewno nie o rodzicach i nie o rozliczeniu z przyjaźnią z Tadziem Nalepą.
Małgorzata Stasiak: Pani Ewo, a czy dla pani ten film i współtworzenie tego filmu było też dokończeniem jakichś rozmów osobistych? I obserwowanie tego procesu, oglądanie filmu, jego etapu powstawania?
Ewa Puszczyńska: Nie w tak bezpośredni sposób, w jaki to zrobił Mariusz, ale na pewno. Może bardziej podświadomie, niż świadomie, na pewno tak było. Zwłaszcza, że tak, jak już mówiłam na tym naszym poprzednim spotkaniu w pierwszej części spotkania, że to te miejsca, które są pokazywane – miasto – to tu się urodziłam i te miejsca były bardzo blisko związane też z moim ojcem, z moją mamą, z miejscem, gdzie mieszkałam. Więc tak, myślę, że może bardziej podświadomie, niż świadomie to przeżywałam, ale na pewno tak.
Małgorzata Stasiak: Tutaj mam pytanie od pani Martyny Harman: „Zajmuję się filmoterapią. Ciekawi mnie, co przerobiłeś w sobie terapeutyczne, jakim miejscu jesteś teraz, czy otworzyłeś się na bliskość drugą osobą i co trzeba w sobie zabić, żeby się otworzyć na tą bliskość ego, bunt z dzieciństwa, lęk przed oceną”.
Mariusz Wilczyński: No to chyba troszeczkę odpowiedziałem poprzednio, że dokończyłem te rozmowy z mamą i tatą i ich przytuliłem i pocałowałem, to samo spotkałem się jeszcze raz z Tadziem. Natomiast, czy się otworzyłem na kontakt z inną osobą? Ja jestem pozornie bardzo otwartą osobą, a tak naprawdę bardzo zamkniętą. Także nie wiem, czy tutaj akurat się pootwierałem na ludzi, bo to trudne pytanie jest i ciężko jest mi tak powiedzieć, bo z jednej strony jestem gruby, mam dredy, jestem taki wesoły, potrafię być towarzyski, czasami kogoś wkurzam, najbardziej Ewę Puszczyńską.
Gdzieś artysta musi skryć ten wstyd swój, to po prostu do tego jest potrzebne czasami nadęte ego.
Mariusz Wilczyński
Ewa Puszczyńska: Najbardziej nie, myślę, że są inni, których wkurzasz jeszcze bardziej.
Mariusz Wilczyński: Dzięki Ewa, naprawdę dzięki. Ale tak naprawdę, w rzeczywistości jestem, myślę, bardzo zamknięty, mieszkam poza miastem i raczej nie dopuszczam do siebie jakoś za bardzo. A czy coś się zmieniło, i co się zmieniło. A jaka była część druga pytania?
Małgorzata Stasiak: „…Co trzeba w sobie zabić, żeby się otworzyć na tę bliskość, ego…?”
Mariusz Wilczyński: No jakoś nie narzekam na moje ego. Myślę, że trzeba mieć takie ego trochę, jak ja mam rozbujałe, żeby mieć w ogóle taką śmiałość, żeby jednak robić filmy i żeby być na tyle bezczelnym, że jednak ktoś będzie chciał film w oparty o twoje życie obejrzeć. No to myślę, że artysta… ja to się specjalnie tak odwołuje trochę do Tadka Nalepy, bo ten film jest trochę tadziowy, że Tadek na przykład miał długie włosy, jak grał, to zazwyczaj się zasłaniał za tymi włosami, bo zawsze mi mówił, że się wstydził po prostu. Fanowie różnie to odbierają, a on się po prostu wstydził. Gdzieś artysta musi skryć ten wstyd swój, to po prostu do tego jest potrzebne czasami nadęte ego.
Natomiast jeżeli chodzi o to, co trzeba było zabić, bo ten tytuł przybierał bardzo różne znaczenia, znaczy ja myślałem raczej o tym, żeby zabić wspomnienia, które taki świat w przeszłości, który się we mnie zbuntował właśnie po śmierci rodziców i Tadka. Było tak, że ja właściwie w tym świecie pamięci, w świecie zewnętrznym, wewnętrznym non stop siedziałem, już zauważyłem, że w ogóle tracę jakiś kontakt taki z rzeczywistością zewnętrzną, znaczy oczywiście funkcjonowałem, chodziłem do sklepu, jeździłem tam do szkoły i tak dalej, ale lepiej się czuję we wspomnieniach. I wydawało mi się, że muszę zamknąć ten etap, zamknąć tę całą historię mojego życia i opakować pięknie w piękny pakunek i na przykład go położyć na rafie koralowej gdzieś, żeby go rybki zjadły do końca, i żeby to był taki piękny koniec. A ja chcę wypłynąć na zewnątrz i odetchnąć świeżym oddechem. Prawdę powiedziawszy o „Zabić to…” myślałem, że jak skończę ten film, to po prostu wyjdę do realu, pełną piersią odetchnę i będę robił jeszcze „Mistrza i Małgorzatę”, ale powiedziawszy jak wyszedłem do tego realu – gdzieś to już powiedziałem, ale taka jest prawda – myślę już o tym, żeby wskoczyć w następny film, więc to się nie udało, bo jakoś to mi się średnio podoba.
Małgorzata Stasiak: Mamy dwa pytania; o czas powstawania filmu, z czego wynika tak długi czas pracy nad filmem? Który etap był dla państwa najbardziej czasochłonny? Dla pana, dla państwa później razem. Z tym jest połączone jedno pytanie: „Pamięć o bliskich osobach połączył pan z upamiętnieniem również osób kultury i dlaczego? Od jednej osoby, ale dwa takie pytania.
Mariusz Wilczyński: To ja mam czy ty?
Ewa Puszczyńska: Nie no, ty.
Mariusz Wilczyński: Dobrze. Połączyłem, bo nie ma tak, że albo, albo prawda, że „albo jabłka, albo śliwki”, po prostu chciałem moich bliskich zachować, w ogóle chciałem zachować świat takich wartości, który był mi najbliższy. Taki świat, gdzie jak wierzyłem – i nadal staram się tak żyć – w ideę, że nie wszystko jest na sprzedaż. Ja sam tak staram się żyć i na przykład mogę się pochwalić tym, że odmawiam utratnych reklam. No chyba, że nie będę miał kasy, bo chcę robić swoje i tyle. Nie dlatego, że jestem taki bohater i taki chojrak, po prostu życie jest za krótkie, żeby robić jakieś bzdury i pierdoły, jeżeli można sobie na to pozwolić. A jakoś jakoś na razie sobie daję z tym radę, po prostu tego nie robię i chciałem zachować te postacie: Irena Kwiatkowska, pan Gustaw Holoubek, Andrzej Wajda, Barbara Krafftówna, Krystyna Janda nawet, nawet w sensie, bo ona była dużo młodsza. To były postaci, które były na firmamencie, moja mama słuchała ich w teatrze telewizji, czy oglądała. Ja tego słuchałem z płyt i było dla mnie ważne – to po prostu budowało mnie, chciałem ich mieć, to byli moi bliscy. Jak zobaczyłem Irenę Kwiatkowską, gdy pojechałem ją nagrywać z Frankiem Kozłowskim do Skolimowa, to po prostu tak, jakbym zobaczył trzecią babcię. Tak więc ja tu nie widzę żadnego problemu i tyle. A nie wiem co tam jeszcze, jakie pytanie?
Małgorzata Stasiak: Było jeszcze pytanie o czas.
Mariusz Wilczyński: Aha, no to, co powiedziałem: ja nigdy nie robiłem długiego metrażu, jestem taki facet, który chodzi zupełnie swoimi ścieżkami i boczkiem, więc ja się nikogo od początku nie słuchałem. Sobie robiłem, bo myślałem, że skoro jestem w stanie sam zrobić 10-minutowe filmy, czy nawet 20-minutowe jak „Kizi Mizi”, ale bardzo proste było „Kizi Mizi” to sobie pomyślałem, że te 25-30 minut filmu „Zabij to i wyjedź z tego miasta” zrobię. Potem film zaczął się rozrastać, potem wpadłem na to, że chce nagrać panią Irenę Kwiatkowską, konsekwencją tego było nagranie pana Andrzeja Wajdy i Marka Kondrata i tak dalej, i tak dalej, więc ten film się rozrastał.
I to, co powiedziałem, że wydaje mi się, teraz będę robił film, który nie wiem jeszcze jak nazwać, dwa tytuły mam, albo tytuł «Starczy» ze wszystkimi znaczeniami, albo «Na mój pogrzeb w czerwonej sukni przyjdź», jeszcze nie wiem, który z tych dwóch tytułów, ale film będzie jeden. Dzisiaj wiem, że ten film będzie miał 75 minut, potrzebował bardzo mocno pomysł są takie sceny, które znowu omijam, boję się, jak coś zapisuję to ryczę jak dziecko. Ale dzisiaj wiem, że ten film będzie miał 75/80 minut więc myślę, że to jest od razu inaczej. Jak wiesz, że szyjesz duży garnitur, to wiesz, ile kupić materiału i wiesz, jak to przyciąć. Natomiast, jak doszywasz łatka po łatce, trochę „Zabij” tak powstał, to trwa dłużej. Więc myślę, że tak naprawdę realnie będę robił następny film 8 lat.
Małgorzata Stasiak: I teraz pytanie do pani Ewy, czy praca producenta przy animacji różni się od pracy z filmem aktorskim, jeśli tak, to w jaki sposób?
Ewa Puszczyńska: Bardzo się różni organizacją pracy, natomiast na takim bezpośrednim kontakcie producent-reżyser to w zasadzie się nie różni. Dlatego, że to jest tak, jak nie wiem, jak państwo się orientują, producent to jak gdyby taka osoba, która składa wszystkie klocki, ale tak naprawdę no finansuje film. To znaczy zbiera pieniądze, żeby były, żeby można było ten film zrobić. Ale poza tym druga, i moim zdaniem ważniejsza rola producenta to jest absolutnie bardzo bliska współpraca z twórcą, z reżyserem filmu. I tutaj myślę pod tym względem to się nie różni. To musi być praca oparta na wzajemnym zrozumieniu, zaufaniu na poczuciu, że robimy absolutnie… pracujemy wszyscy na jedno dzieło i producent jest po to, żeby twórcę wspierać. Ja zawsze o sobie mówię, że ja jestem taką akuszerką tych wszystkich dzieł, że ja nie jestem sama twórcą, ale zawsze sobie wykorzystuję tych artystów, z którymi mam szczęście i zaszczyt pracować jako takie narzędzia, kanały przepływowe, przez które mogę również swoje emocje przepuścić. Bo ja nie piszę, ja nie gram, ja nie maluję, natomiast myślę, że mam wrażliwość emocjonalną na sztukę, że czuję coś, co mi się podoba i jestem przekonana, że to będzie dobre i wobec tego pomagam, żeby to dzieło się urodziło i na tym poziomie ta współpraca się nie różni, to właśnie jest bliskość, zaufanie, rozmowy.

Mariusz Wilczyński: Ewa ma po prostu niebywałą umiejętność porządkowania w głowie, przestawiania tych wszystkich klocków i widzenia tego, co parę razy mi bardzo pomogło. Coś tam gdzieś sobie poprzestawiała, namawiała mnie i bardzo często to się sprawdzało.
Małgorzata Stasiak: Kolejne pytanie chyba już na koniec: skąd twoja miłość do czerwonych sukienek – jaka idzie za tym historia? Pytam w kontekście kolejnego filmu «W czerwonej sukience na mój pogrzeb przyjdź» i w kontekście Czerwonego Kapturka, o którym rozmawialiśmy przy okazji naszego poprzedniego spotkania.
Mariusz Wilczyński: Tytuł tego następnego filmu, jeżeli nie będzie «Starczy», bo to się bardzo podoba. Natomiast pani, która będzie tłumaczyła ten następny film, tak samo – Antonia Lloyd-Jones – tylko mi napisała, tego się nie da przetłumaczyć, ale podoba mi się też «Na mój pogrzeb w czerwonej sukni przyjdź». To takie pytanie bardzo… Ale myślę, że w kontekście tego, czerwona suknia kojarzy się z tym wszystkim z czym się kojarzy czerwony kolor, z corridą…
A tak na poważnie, to wydaje mi się, że to miał być taki tytuł poza wieloma znaczeniami, jeżeli ja odejdę, to chciałbym, żeby ta kochana osoba nie odchodziła mentalnie za mną, tylko żyła pełnią życia. Najprościej oczywiście, bo myślę, ten tytuł ma wiele znaczeń. Czerwona suknia mi się kojarzy z czymś takim, że właśnie w czerwonej sukni idziesz w życie dalej, łapiesz spojrzenia innych i po prostu żyjesz. Tak sobie myślę.
Małgorzata Stasiak: Ja mam ostatnie pytanie dotyczące filmu i w ogóle kina. Chciałam państwa zapytać o pierwszy film, który państwu się pojawia w głowie kiedy myślicie o autobiograficznym traktowaniu tematów przez twórcę. Taki film, w który naprawdę wierzycie, że jest historią tego twórcy. Mnie pierwsze co przychodzi, to oczywiście „Osiem i pół”, z którym trochę pana film mi się kojarzy. W sensie atmosfery.
Oczywiście każdy filmowiec powie: idźcie zobaczyć mój film do kina (…), jeżeli będzie taka możliwość, to namawiam do tego, bo naprawdę oglądanie na laptopie w przypadku filmu, który jest tak ciemny, bardzo dużo zabiera.
Mariusz Wilczyński
Mariusz Wilczyński: Fellini, nie znam, nie znam…dzięki.
Małgorzata Stasiak: Dla mnie „Osiem i pół”, a dla państwa?
Ewa Puszczyńska: Ja chyba bym też powiedziała „Osiem i pół”. To jest chyba największe nazwisko i to chyba byłaby moja pierwsza odpowiedź.
Mariusz Wilczyński: No nie wiem, dla mnie osobiście, mimo że Ewa wie, że potrafię być bufonem, to rozmowa w kontekście Federico Felliniego jest nie na miejscu. Prawdę powiedziawszy ja też w życiu nie spotykam w pociągu postaci z animacji, która ma dziób, to jest z bajek, i która mówi. Tam jest bardzo wiele rzeczy, wiele bajek, to jest film oparty o moje uczucia i moje przeżycia, inaczej nie potrafiłbym opowiedzieć o bólu po śmierci, o tęsknocie. Gdybym tego nie przeżył, ja nie potrafiłbym sobie wymyśleć takiej teoretycznej figury, ja wiem, są tacy scenarzyści, tacy reżyserzy, którzy potrafią zrobić film na zamówienie – ja tego nie potrafię. Natomiast potrafię maksymalnie, do bólu wycisnąć emocje, jeżeli coś przeżyłem. Na zasadzie takiej empatycznej i potem podzielenie się tym.
Ewa Puszczyńska: Ja jak zwykle sprowadzę cię na ziemię. Nie porównywaliśmy twojego filmu do Felliniego. Pytaliśmy cię jaki inny twór, że tak powiem, autobiograficzny film…
Mariusz Wilczyński: Nie wiem, nie wiem. Nie mam pojęcia.
Ewa Puszczyńska: Ale był taki żarcik, jak to między nami Mariuszku zawsze, wiesz.
Mariusz Wilczyński: Wiem Ewunia, ale ja tak naprawdę nie wiem, co mi coś przypomina, czy nie. Nie mam pojęcia.
Małgorzata Stasiak: No to bardzo państwu dziękuję za to spotkanie i dopuszczenie nas do życia wewnętrznego tego dzieła i dziękujemy za film „Zabij to i wyjedź z tego miasta”.
Mariusz Wilczyński: Ja mogę tylko, jeżeli mogę jedno powiedzieć, nie mówię tutaj jako jakiś handlowiec czy coś. Myśmy bardzo długo z Pawłem Edelmanem robili korekcję koloru. Ten film jest bardzo ciemny, nawet niektórzy bali się troszkę, że za ciemny. Bo cały się dzieje właściwie o magicznej godzinie. I tak naprawdę to wszystko – oczywiście każdy filmowiec powie: idźcie zobaczyć mój film do kina – wiadomo, że lepiej. Ale akurat ten film naprawdę 50% traci na ekranach monitorów, ponieważ dopiero całą głębię tych wszystkich rzeczy, które się dzieją w ciemności, są ukryte i tylko troszeczkę ukradkiem widać – dopiero można docenić w kinie. Więc jeżeli będzie taka możliwość, to namawiam do tego, bo naprawdę oglądanie na laptopie w przypadku filmu, który jest tak ciemny, bardzo dużo zabiera. Przypomniałem to, że dźwięk Franciszek Kozłowski robił kilkaset godzin, także to też w kinie słychać.
Ewa Puszczyńska: Tutaj rzeczywiście muszę absolutnie dołączyć się do Mariusza, jeśli rzeczywiście państwo będziecie mieli szansę obejrzeć ten film w kinie. Nie wiem kiedy to się wydarzy, bo w związku z tym co się dzieje, nawet Nowe Horyzonty będziemy oglądać online, a tam film miał otwierać festiwal. Tam w zasadzie byłaby jego festiwalowa, oficjalna premiera w Polsce, więc to rzeczywiście, ale na pewno kiedyś nadejdzie taki moment, że będzie go można obejrzeć w kinie i będzie można do kina chodzić. Teraz bardzo państwa zapraszamy i zachęcamy, żeby rzeczywiście ten film w kinie obejrzeć, naprawdę warto. To jest zupełnie inny film – wtedy zobaczycie – zupełnie inny film.
Małgorzata Stasiak: I z tą wiarą, nadzieją i miłością dla filmu „Zabij to i wyjedź z tego miasta” żegnamy się z naszymi gośćmi, Mariuszem Wilczyńskim i Ewą Puszczyńską. Dziękuję.
Ewa Puszczyńska: Bardzo dziękujemy.
Redakcja: Klaudia Cieślak
Materiał zrealizowany w październiku 2020 przez Fundację FKA.