Ewa Puszczyńska i Mariusz Wilczyński, czyli „love-hate relationship” między producentką a reżyserem
Małgorzata Stasiak: Drodzy państwo, witamy serdecznie w ramach projektu Akcja Edukacja, dziś spotkanie z twórcą filmu „Zabij to i wyjedź z tego miasta” Mariuszem Wilczyńskim i producentką tego filmu Ewą Puszczyńską. Ja nazywam się Małgorzata Stasiak i będę miała przyjemność zadawać państwu pytania, i chciałam zacząć właśnie od tego: jak? Bo jest to długi projekt, film powstawał 14 lat. Na jakim etapie państwo się spotkali? Kiedy to się wydarzyło? Czy pamiętacie to, kiedy to się stało, jakie były tego okoliczności?
Ewa Puszczyńska: To może Mariusz, bo ja pamiętam doskonale te okoliczności, właśnie okoliczności tego spotkania. No w zasadzie tutaj, w tym budynku kiedyśmy się poznali.
Małgorzata Stasiak: Czyli w Toya Studios, studio dźwiękowym.
Ewa Puszczyńska: Znaczy nie w studio dźwiękowym, tylko w studiu telewizyjnym. I to było jakoś tak po oscarach dla „Idy” i było takie zorganizowane w Toyi spotkanie oscarowców, że tak powiem łódzkich i zamiast reżysera „Tanga” przyszedł Mariusz, który udawał, że jest Rybczyńskim. Oczywiście to taki żart i wtedy się poznaliśmy osobiście i Mariusz zaproponował; jeszcze wtedy pracowałam wyłącznie dla Opus Filmu i wtedy Mariusz zaproponował Piotrowi Dzięciołowi, chyba żeby ewentualnie Opus wziął pod swoje skrzydła film i pomógł go dokończyć.
Małgorzata Stasiak: No i to było jakieś 5 lat temu chyba, prawda?
Mariusz Wilczyński: To było 5 lat temu i to było tak, ja się wytłumaczę tylko ze Zbyszka Raczyńskiego; to była rejestracja Telewizji Łódzkiej i zadzwoniła do mnie, że właśnie Rybczyński powiedział, że nie może być na tym spotkaniu, ponieważ był w innym mieście i powiedział „to weźcie Wilczyńskiego”, i zadzwoniono do mnie i właśnie przyjechałem, i byłem tam bardzo stremowany, bo przede wszystkim zobaczyłem prawdziwą Ewę Puszczyńską z Piotrem Dzięciołem i z oscarem i tam był też pan Żmudzki z Semafora też z podróbką oscara.
Małgorzata Stasiak: Rozumiem, że nie był pan wystylizowany na Zbigniewa Rybczyńskiego, tylko…
Mariusz Wilczyński: Nie no, Rybczyński jest po prostu jeden, niepowtarzalny, wielki.
Ewa Puszczyńska: Tak, jak Wilczyński…
Małgorzata Stasiak: Jasne, tak.
Mariusz Wilczyński: Ja nie mogę powiedzieć, jakim zdaniem mnie przywitała, bo ja… Ty tego pewnie nie pamiętasz, jakim stanie przywitała mnie Ewa Puszczyńska wtedy.
Ewa Puszczyńska: Nie, nie możecie tego powiedzieć.
Mariusz Wilczyński: „Boże, przyszły” – to był żart…
Małgorzata Stasiak: Pani Ewo, a pamięta Pani w takim razie, co skłoniło właśnie Opus Film do zajęcia się tym projektem? No bo jest to dosyć niezwykła produkcja, animacja, nie jest to wcale oczywista sprawa, prawda, że od razu „idziemy w to”, więc co się stało, jak?
Ewa Puszczyńska: Powiem tak, że to jednak nie Opus Film wziął ten projekt. Opus Film, czyli Piotr [Dzięcioł – przyp. red.], bo Piotr oglądał, i to tak się stało, że oglądaliśmy to oddzielnie, bo mnie gdzieś nie było, Mariusz przyszedł do Opusu, nie pamiętam, czy oglądaliście to razem.
Mariusz Wilczyński: Oglądałem to z Piotrem na telewizorze.
Ewa Puszczyńska: I jak ja wróciłam, zapytałam, co [ogląda – przyp. red.], Piotr mówi: „nie, nie to chyba jednak nie dla nas” i ja zapytałam wtedy, bo ja już wtedy miałam swoją firmę od paru lat. Tylko że wtedy jak jeszcze ciągle ta umowa z Piotrem obowiązywała, ja zapytałam, czy ja mogę to, że tak powiem, zobaczyć sama i wziąć, czy ja to mogę wziąć tak to w żargonie takim i on powiedział oczywiście, i ja myślę, że ja byłam chyba na tyle sprytna, że myśmy wtedy ten pokaz, ja widziałam ten animatik[PRZYPIS 1], bo wtedy to oglądaliśmy animatik, to było ponad dwie godziny, blisko trzech, jeszcze było bardzo dużo pracy do zrobienia. I myśmy to oglądali razem z Mariuszem w Muzeum Kinematografii.
Mariusz Wilczyński: Nie zapomnę tego pokazu…
Małgorzata Stasiak: Dlaczego? Mogę wtrącić do pytań?
Mariusz Wilczyński: Bo to było tak, że ten pokaz był w Muzeum Kinematografii zorganizowany, jak poprosiłem, przez panią dyrektor Marzenę Bomanowską, dała nam salę kinową i no, przyjechała Puszczyńska i usiadła przede mną, ja usiadłem z tyłu.
Ewa Puszczyńska: O chyba odwrotnie, ale to nie ma znaczenia. Ja daleko zawsze siadam.
Mariusz Wilczyński: No nie wiem, ale byłem bardzo stremowany i ciągnął mi się ten film bardzo, bo to był animatik, tak, jak Ewa powiedziała. On trwał właśnie dużo dłużej, grubo ponad dwie godziny. No i jak się skończył – ten film jest dosyć wyciszony jednak – a zwłaszcza koniec ma wyciszony, a jeszcze był w takiej formie niedoskonałej, bo w formie animatiku, no wszystko było jeszcze nieskończone, więc nagle właśnie pomyślałem sobie: „Boże, jakie jestem bezczelny, zaciągałem tutaj kobietę dwie i pół godziny”, no i się odwróciłem, i zobaczyłem tylko, że Ewa miała taki rozmyty makijaż…
Ewa Puszczyńska: Przesada oczywiście.
Mariusz Wilczyński: Ewa stara się zachować image twardej kobiety. Widziałem, że była bardzo wzruszona.
Ewa Puszczyńska: Tak, to prawda. Byłam bardzo wzruszona.
Mariusz Wilczyński: I wtedy widziałem, że może się Ewa zainteresować naszym filmem.
Małgorzata Stasiak: A pamięta pani, co panią wzruszyło?
Ewa Puszczyńska: Wszystko, wszystko mnie wzruszyło. Oczywiście, wtedy tak, jak Mariusz mówi – bardzo długi film. Bardzo wiele elementów w nim było, których teraz nie ma, ale całość, w ogóle całość zrobiła na mnie ogromne wrażenie i pod względem jak gdyby emocji, który film wtedy już ten animatik przekazywał, jak i oczywiście pod względem jak gdyby swojej struktury artystycznej.
Pamiętam, bałam się tego, bo tam jak oglądaliśmy na tym animatiku, to wszystkie te sklejki, te papiery, te zagięcia – to wszystko było widać – i ja sobie myślę: „Boże, co zrobić, jak mu powiedzieć, żeby on to zostawił, bo oni będą to chcieli pewnie wszystko czyścić, żeby to było takie idealne, taka animacja”. Ale na szczęście okazało się, że Mariusz nie miał takiego pomysłu, że to wszystko jest w filmie, bo to również czyni ten film wyjątkowy. No i oczywiście wtedy powiedziałam Mariuszowi: „tak”, że jeżeli on nie zmienił zdania, to ja bardzo chętnie pomogę mu ten film dokończyć. No i zaczęła się nasza relacja taka typowa love-hate relationship, myśmy się kochali i nienawidzili, myślę, że on bardziej mnie nienawidził niż ja jego. Bo ja byłam po prostu momentami dosyć bezwzględna. Ale myślę, że generalnie podsumowując, to chyba się kochamy.
Mariusz Wilczyński: Ja jestem artystą, który nikogo nie słucha. Naprawdę nigdy nie nikogo nie słuchałem w swoich wyborach artystycznych i nawet jak robiłem rzeczy, które by się wydawały komercyjne typu TVP Kultura, to robiłem to na swoich zasadach. I wreszcie spotkałem osobę, dla której miałem taki respekt, że bardzo brałem Ewy zdanie pod uwagę, mimo że faktycznie czasami to była nienawiść, jak Ewa mi mówiła na przykład „przepiękne sceny”, których nie rozumiała, bo jest kobietą. Przepraszam, to taki żarcik. Ale na przykład była piękna scena, którą uwielbiała, ze Zbigniewem Bońkiem, czy scena bardzo dowcipna konduktorów i Ewa wiedziała, że ze mną tak za bardzo nie może mi powiedzieć: „wywal to”, tylko mówiła: „moim zdaniem to jest do niczego” – i kończyliśmy rozmowę. Więc ja dzwoniłem do montażysty – Jarka Barzana, którego cenię, uwielbiam, a myśmy współpracowali tak, że u mnie to było montowane w pracowni, w domu.
I dzwoniłem: „wiesz co Jarek, Ewa tam gada jakieś rzeczy, bo ona tego nie czuje i nie jest, wiesz, nie jest facetem i tak dalej, ale spróbuj, zobaczymy”. Jarek przyjeżdżał rano i próbowaliśmy, no i lepiej. Więc wiele razy tak było. Oczywiście były ze dwie sceny, które ja się uparłem i zostawiłem, i myślę, że akurat jestem zadowolony. Znaczy, nie wiem, czy jest lepiej, bo to zawsze trudno powiedzieć. Ja bym się czuł gorzej z tym, gdyby jednak one wyleciały, zwłaszcza finałowa scena, fragment finałowej sceny. Więc jeżeli mogę powiedzieć, odnieść się do tego, o co pani pytała, to była właśnie konstruktywna praca. Bo to nie było tak, że Ewa mnie klepała po plecach, tylko właśnie mówiła, co jest źle, a ja wysłuchałem. Bo to, że ktoś mi mówi, że źle, to tylko ja potrafię to odbić i sobie w ogóle mieć w nosie. Natomiast tutaj słuchałem Ewy i mogę powiedzieć, że w 90% w moim odczuciu Ewa miała rację. I jestem bardzo wdzięczny za to. A co do miłości i nienawiści, to nie no, ja cię kocham, no co!?
Ewa Puszczyńska: Mówię, w końcu się kochamy.
Mariusz Wilczyński: No jasne, to jest praca, no to nie można się tak głaskać, bo to wspólny cel jest. Ja mam taką naturę też, co mogę powiedzieć, bo jak się siedzi 14 lat, jak ja się pracuje w samotności, w ciszy w sensie takim artystycznym. No to jak wyjdzie, i jest jeszcze jakiś pozytywny odzew, to człowiek się tym, ja się tym cieszę. I faktycznie się trochę tym chwalę, Ewa tego nie lubi, mnie tam trochę przytrzymuje, ale myślę, że jakoś tak powoli się zaczynam z tym spotykać. Ewy wstrzemięźliwość i moja próba bycia wstrzemięźliwym.
Małgorzata Stasiak: No to mamy jeden bardzo ważny punkt na drodze tego filmu. Po dziewięciu latach, tak? Po dziewięciu latach pan się spotkał z Ewą Puszczyńską.
Mariusz Wilczyński: Wie pani co, trudno powiedzieć, bo ja pamiętam, kiedy zrobiłem, kiedy wymyśliłem, że zrobię ten film.
Małgorzata Stasiak: No właśnie chciałabym prześledzić tę drogę.
Mariusz Wilczyński: To było tak, że ja dostałem nieoczekiwaną zupełnie propozycję retrospektywy muzeów w MoMie nowojorskiej, co było dla mnie… bardziej się czułem wtedy – teraz to już tak chyba mniej – czułem się artystą plastykiem. Animacje robiłem trochę z takiego imperatywu wypowiedzi, nigdy nie czułem się filmowcem, nie czułem się reżyserem jakimś. Kiedy dostałem propozycję tej retrospektywy, to dla kogoś, kto jest artystą plastykiem, no to jest coś największe, co może być. Nie ma lepszego muzeum na świecie niż MoMA. I to było dla mnie coś takiego, że poczułem się… pamiętam, jak wyszedłem z rozmowy z tym panem Joshem i pomyślałem sobie: „kurczę” – to było na półtora przed tą retrospektywą, to tak długo trwa – „to chyba mogę wreszcie zrobić taki film, o którym kiedyś marzyłem, z muzyką Tadeusza Nalepy” – i nie wiedziałem za bardzo, jak ten film ma wyglądać, ale czułem taką chęć zrobienia dużego filmu.
I wtedy zrobiłem pierwsze rysunki, to był 2006 rok, ale w międzyczasie potem zrobiłem jeszcze oprawy TVP Kultura, no z czegoś trzeba żyć, prawda? Zrobiłem film „Kizi Mizi”, który trochę był sklejką z czołówek TVP Kultura, trochę dorysowałem, miał z sześćdziesiąt performance’ów, a ludzie tworzyli animacje gdzieś na żywo. Więc pierwszy okres to był taki, że ja wymyślałem i nie widziałem, jak ten film będzie wyglądał.
Myślałem na początku, że ten film to będzie miał z 10 minut, potem, że 20, potem 40. Więc to jest coś takiego, gdyby skondensować, krótko mówiąc, ten okres pracy mojej nad tym filmem tak, jak teraz mam nowy pomysł na film, ale już wiem, że on będzie miał 75/80 minut, że będzie długi metraż, to inaczej się pracuje. Bo jak już wiesz, jaką formę będziesz wypełniał, to jest inaczej, a inaczej jest, jak myślisz: „okej 20 minut” potem, jak sobie pomyślałem: „nie! Muszą być dialogi!” – rozpisałem pierwsze dwa dialogi, to była pani Irena Kwiatkowska i pan Andrzej Wajda. Jak to dograłem, to była następna, więc to było tak trochę; powstawanie takich stalaktytów, stalagmitów i takie doklejanie trochę rozłożone w czasie. Więc krótko mówiąc, gdybym spiął się bardziej, to pewnie tego filmu bym nie robił 14 lat, myślę, że to jest realne zrobić w 10/8 lat. Przy bardzo mocnej dyscyplinie. Natomiast Ewę poznałem tak, po dziewięciu latach.
Pierwszy okres to w ogóle pracowałem sam, przez jakieś, ja wiem, 6 lat z Jarkiem Barzanem montażystą i z dźwiękowcem Franciszkiem Kozłowskim. To są moi tacy dwaj najwierniejsi druhowie, z którymi wszystkie filmy robię. Właśnie Jarek Barzan i Franek Kozłowski. Potem zaangażowałem animatorów, też ich dobierałem raczej, bo jestem profesorem w Szkole Filmowej, to byli moi studenci, moi dyplomanci. Chociaż oczywiście były gwiazdy polskiej młodej animacji typu Marta Pajek z Krakowa.
Ja w ogóle nie wiedziałem, co to znaczy, co to jest producent. Bo na początku to ja i moja dziewczyna to produkowaliśmy, a to wyszło z tego, że ja myślałem, że to będzie 10 minut. Sorry 10-minutowy film to ja bym ogarnął. Myśmy tak jechali z Agnieszką, po prostu Agnieszka wykonuje zupełnie inne rzeczy zawodowo i wspierała mnie tylko finansowo, nie będę ukrywał, no i w ogóle jakoś pomagała mi. Ale byliśmy dziećmi we mgle. Także ja, jak Ewę poprosiłem, to pierwszy wpis, jaki zrobiłem na Facebooku (Ewa strasznie nie lubi, jak robię wpisy na Facebooku), to był taki, że: „wow będzie, z nami pracowała super pani od promocji!” Ja pamiętam, jak Ewa zakpiła z tego tak subtelnie, powiedziała: „dobrze, mogę być panią od promocji”, ja w ogóle nie wiedziałem, co to znaczy. Dopiero przy Ewie zobaczyłem, co to znaczy ogarnięcie tej sytuacji, co to jest wzięcie w taki też rygor, bo oczywiście, że ja zacząłem się słuchać, liczyć się ze zdaniem, tak. No bo mówię, czasami po prostu też się poddałem temu, jestem szczęśliwy, że w ogóle no zobaczyłem, co to znaczy produkcja i praca z taką osobą, jak Ewa.
Małgorzata Stasiak: I czy mogę poprosić o to właśnie? Żeby z tej niewiedzy także dla widzów naszych, z pana perspektywy, co to znaczy właśnie mieć świetnego producenta?
Mariusz Wilczyński: Co to znaczy mieć świetnego producenta? To znaczy, myślę, takiego, który ogarnia od najdrobniejszych rzeczy typu umowy, jakieś tam z PISF-em rozliczenia, co, mimo że uważam, że to jest zbawienie, że Polski Instytut Sztuki Filmowej jest, bo są przynajmniej dla animatorów klarowne zasady, że można napisać scenariusz i starać się o pieniądze. Jednak tam są różne pokrętne ścieżki, znaczy, nie pokrętne, w sensie proste ścieżki, ale skomplikowane, żeby jednak dostać to, co przyznają. Na przykład dofinansowanie to jest raz, a dwa to jest poczucie takiej, ja się tego bardzo długo uczyłem, nadal się uczę i wiem, że robię nadal jakieś grzeszki, ale takiego, że dzielimy się. Każdy robi swoje, tak.
Ja odpowiadam na przykład, co z mojego punktu widzenia, nie wiem, co Ewa na to powie zaraz. Ale ja robię film, i robię to, na czym się naprawdę znam, a producent (trzeba mieć totalne zaufanie) przejmuje po prostu takie działanie, jak to, gdzie film może pójść na festiwal, no wszystko inne to, co potem towarzyszy drodze filmu. Bo można powiedzieć tak, ja zrobiłem wszystko, co byłem w stanie zrobić, nic więcej. 14 lat oddałem, swoje życie, serce, wszystkie swoje myśli, no po prostu całe emocje temu filmowi. Wykonałem tę pracę, mogę dzisiaj powiedzieć, na miarę moich możliwości. Na nic więcej mnie nie było stać w tym momencie, bo mam takie poczucie spełnionego, to głupio zabrzmi, ale spełnionego życia. Nie zmarnowałem tego czasu artystycznie, nie zmarnowałem i to wiem, bo to trudno jest powiedzieć. Ja wiem po prostu dzięki sobie, ale też dzięki wspaniałej ekipie, dzięki animatorom, dzięki wszystkim ludziom, którzy pracowali w tym filmie. Nie zmarnowałem. Mam poczucie, że się udało.
To mogło parę razy się nie udać, to mogło parę razy nie wypalić. Ewa wie sama, jakie sytuacje mieliśmy ze zmianą dialogów pani Ireny Kwiatkowskiej, mnóstwo rzeczy mogło nie wyjść, mogłem nie zdążyć nagrać pani Ireny Kwiatkowskiej, bo ona zmarła rok później. Mogłem nie mieć pana Gustawa Holoubka, mogłem nie mieć pana Andrzeja Wajdy, po prostu mnóstwo, mnóstwo rzeczy. Opatrzność nam sprzyjała, czy los nam sprzyjał; szczęście nam sprzyjało. Więc ja zrobiłem wszystko, już nic więcej nie jestem w stanie zrobić. Piękna historia, która się toczy, to dzięki Ewie w dużej mierze.
Małgorzata Stasiak: Pani Ewo, a dla pani we współpracy z takim twórcą jak Mariusz Wilczyński, artystą plastykiem i animacja, co było najważniejsze w tej współpracy?
Ewa Puszczyńska: Ja chciałabym tylko dodać, troszkę wyprostować. Bo ja rozumiem, że to tak Mariusz odbiera, [w taki sposób – przyp. red.] nazywa pracę producenta. Natomiast oczywiście moja rola, bo te umowy i wszystko; PISF, wnioski i tak dalej, to oczywiście ja nie ogarniam tego osobiście, to jest po prostu cały zespół, z którym ja też pracuję, zaufany ogromnie. I powiedzmy, ja czuwam nad całością, natomiast już fizyczne wykonywanie pewnych rzeczy, ja tego osobiście nie robię, bo ja nie mam na to czasu. A poza tym, powiem szczerze, nawet nie do końca czasami wiem, jak te rubryczki wypełnić. A są osoby, które się doskonale na tym znają.
Natomiast myślę, że tutaj taka współpraca nasza ogarniająca, ale ja miałam takie poczucie, że ja również miałam, nieskromnie powiem, pewien udział właśnie w tym, jak ten film wygląda, jaki jest jego ostateczny kształt. Że ten Boniek wyleciał, że jeszcze coś wyleciało, absolutnie rozumiem, dlatego, że to jest osobisty film Mariusza, to jest również jak gdyby osobisty film mój, dlatego że tutaj też może, co warto powiedzieć, ja też jestem łodzianką z urodzenia, i jestem ze strony mojej mamy czwartym pokoleniem już urodzonym, wychowanym i pewnie tutaj umrę w Łodzi. I tak się okazało, że te wszystkie rzeczy, które Mariusz pokazywał w filmie, które ja zobaczyłam w tym animatiku; nagle się okazało, że to jest moja Łódź, że ja tę Łódź doskonale pamiętam.
Mariusz Wilczyński: Byliśmy sąsiadami w ogóle.
Ewa Puszczyńska: Nie wiedzieliśmy, że przez parę lat byliśmy sąsiadami, mieszkaliśmy na sąsiednich ulicach. Także to był kolejny element, który mnie chwycił za serce w tym filmie, i dlatego ja postrzegam moją rolę, w ogóle rolę producenta jako troszeczkę inną.
Teraz jest takie słowo, od jakiegoś czasu modne – producent kreatywny – cokolwiek by to nie znaczyło. Ale ja mam takie szczęście zawodowe i tak mi pozwalał Piotr Dzięcioł, jak pracowaliśmy wspólnie, że ja miałam bardzo dużo swobody w Opusie, właściwie byłam niezależnym producentem, można powiedzieć. Przynajmniej od tej strony kreatywnej. Mogłam sobie wybrać projekty, nad którymi chciałam pracować. Ja mam takie szczęście w życiu, ale jednocześnie to są moje wybory, że ja pracuję z ludźmi, z którymi chcę pracować. Wiem jak długo, jak wiele czasu i energii to kosztuje, jak dużo to jest czasami stresu i moim zdaniem absolutnie nie warto, dla mnie powtarzam, to jest moje osobiste odczucie.
Każdy z kolegów producentów ma swoją, jak gdyby receptę na to, jak pracować. Natomiast, że pracuję z ludźmi, z którymi chcę pracować, od których również ja, jako producent, ale również jako człowiek mogę się czegoś nauczyć, bo po prostu uważam, że trzeba się – brzydkie słowo – rozwijać przez całe życie, do ostatniej godziny, bo wtedy dopiero to życie jest fajne. I tak, jak się zdecydowałam na współpracę z Mariuszem, bardzo chciałam [pracować z nim – przyp. red.], także dziękuję również Mariuszowi, że zaprosił mnie do tej współpracy. Bo to nie jest tak, że ja się łaskawie zgodziłam. Nie, broń Boże! On mnie zaprosił do współpracy, zaproponował mi coś, podzielił się ze mną czymś, co było bardzo drogie jego sercu, nie bójmy się tego słowa, mimo że on jest wielki, to jest dusza dziecka, i to jest po prostu bardzo trudno dzielić się i wypuszczać na świat coś, co jest tak bardzo osobiste.
Również ja się poczułam wyróżniona, że mi to zaproponował, i jeszcze mnie chwyciło za serce, uważałam, że bardzo chcę to zrobić i dalej uważam, że to był świetny wybór. Uważam, że Mariusz zrobił, czy też zrobiliśmy: wszyscy, cały zespół coś absolutnie wyjątkowego, powtarzam to przy każdej okazji, że dla mnie to jest absolutnie, no to jesteś dzieło sztuki, nie boję się używać tego słowa. Nie tylko filmowe, nie tylko animacji, bo to łączy ze sobą wiele dziedzin sztuki: tak zwana fine art, czyli właściwie nie do końca wiem jak to po polsku, sztuka, nie wiem; malarska? Graficzna? I tak dalej. To wszystko i do tego animacja, do tego film, czyli to wszystko, co się składa na film, czyli obraz, dźwięk, muzyka, słowa, dialogi. To wszystko razem zbudowało nam właśnie „Zabija”, jak my o tym pokrótce mówimy. I to jest świetne
Mariusz Wilczyński: Portret Łodzi.
Ewa Puszczyńska: I portret Łodzi, tak. Jeszcze coś, co powtarzam zawsze; nie ma lepszego filmu o Łodzi. Lepszy film o Łodzi, który tak prawdziwie pokazuje portret tego miasta, nie powstał i pewnie długo nie powstanie, zwłaszcza w takiej formie, w takiej formie filmowej, bo już tej Łodzi starej nie ma, już jej się nie da nakręcić. Natomiast wyobraźnia twórcy, czy też pamięć i wyobraźnia twórcy może nam właśnie taki obraz Łodzi zatrzymać. Po prostu zatrzymać tę Łódź, jaką my pamiętamy, bo jest sprzed wielu, wielu lat.
Małgorzata Stasiak: A czy od początku pan wiedział, że Łódź będzie także bohaterem filmu?
Mariusz Wilczyński: No tak, jestem łodzianinem, kocham to miasto, czuję to miasto. Nie mieszkam w nim od 25-30 lat, ale wszystkie te takie najbardziej przeżywane emocje; pierwsze przyjaźnie, miłość, to wszystko się działo tutaj, więc to siłą rzeczy, ja się nie zastanawiałem nad tym, które miasto wybrać, to było dla mnie oczywiste, że chcę zrobić film, który się dzieje w Łodzi.
Ja mam pewien kłopot. Taki, że czasami niektórzy znajomi czy przyjaciele z Łodzi tak się pytali o to: „czemu zrobiłeś tytuł «Zabij to i wyjedź z tego miasta»? O co tu chodzi?”. Więc ja za każdym razem się tłumaczę i też chcę się wytłumaczyć, że tak naprawdę w „Zabij to i wyjedź z tego miasta” to chodzi o miasto, które jest w głowie zbudowane. Miasto, które chcę zostawić, z takiego względu , że chcę się uwolnić od pewnych duchów przeszłości, chciałem się rozliczyć, pożegnać z osobami, które odeszły, z którymi nie zdążyłem się pożegnać za życia, przez swoje zaniedbania jakieś, no po prostu, czy swojej winy. I wydaje mi się, że to mi się udało.
Wydaje mi się, że też jeszcze tym filmem zrobiliśmy coś takiego, że miałem w Berlinie reakcje, no bo tam na żywo mieliśmy kontakt z widzami. No bo to był ostatni przedcovidowy festiwal, że ludzie podchodzili i naprawdę wiele osób i to z całego świata, naprawdę rozrzut był dookoła świata, i mówili, że pierwsza rzecz, jaką zrobią po powrocie z festiwalu, to odwiedzą swojego starego ojca albo swoją starą mamę i tak dalej. I wtedy naprawdę dotknęła mnie taka rzecz, której się w ogóle nie spodziewałem; że sztuką można zrobić coś, co działa na ludzi. Że może to troszeczkę wpłynąć na ich zachowanie, i to chyba jest taki największy bonus, tak naprawdę. Ja to sobie uświadomiłem dopiero po Berlinie, bonus, którego się w ogóle nie spodziewałem. Okej, myślałem, że będzie to film dobrze przyjęty, zwłaszcza w Polsce. Bałem się bardzo, że w ogóle za granicą będzie niezrozumiały, także to, co się dzieje w tej chwili, duża ilość dobrych recenzji, to powoduje, że ludzie odbierają ten film i raczej mamy sygnały, że dobrze. Natomiast nie spodziewałem się w ogóle, że może być tak, że ktoś będzie, i naprawdę wiele osób mi to potem mówiło, ponieważ właśnie tak, jak Ewa mówiła – mam ożywioną działalność na Facebooku – trochę tak się kontaktuję też. Mnóstwo ludzi mi na prywatnych wiadomościach pisze, że na przykład: wiesz co, właśnie pojechałem specjalnie do mamy do Olsztyna i jeżdżę do niej, zacząłem jeździć, czy gdzieś tam do Płocka, czy gdzieś. I to jest fajne.
Natomiast chodzi o miasto wspomnień, chciałem to miasto zostawić, żeby zrobić następny film, natomiast to tylko o to chodzi. Od początku wiedziałem, że to jest Łódź, ja żadnego miasta tak nie czuję, w żadnym mieście nie mam tak, że mam po prostu wspomnienia co chwila, że jak przyjeżdżam raz na jakiś czas, to prawdę powiedziawszy, nawet jestem to jest trochę załamany, dla miasta to być może dobrze, ale widzę, że na przykład burzone są te miejsca, które gdzieś tam w mojej pamięci były takie ważne. Ale tak to musi wyglądać, tak wygląda rozwój. Ja od początku wiedziałem, że to jest Łódź. Nie wyobrażam sobie, to wie pani, to jak naturalnym językiem jest polski i można znać języki bardzo dobrze, ale się myśli po polsku, chyba. To Ewa zna języki, ja nie znam, ale pewnie tak jest. Najlepiej się czyta [po polsku – przyp. red.] i to jest ojczysty język, Łódź jest moim miastem.
Małgorzata Stasiak: Powiedział pan jak Andrzej Wajda przy odbieraniu Oscarów.
Mariusz Wilczyński: A co on powiedział?
Małgorzata Stasiak: On powiedział: „Będę mówił po polsku, […] a myślę zawsze po polsku”
Mariusz Wilczyński: Tak jest, no mógł powiedzieć to po angielsku, a nie.
Małgorzata Stasiak: Ta relacja wasza, myślę, że się też pewnie umocniła przez to. Jakie to były sceny i dlaczego czuliście, że powinny zostać?
Mariusz Wilczyński: Ja mogę ze swojej strony powiedzieć krótko, żeby to było tak, że oczywiście z Ewą oglądaliśmy ten animatic wspólnie wiele razy. Ja oczywiście mam poczucie, że też miałem taki etap produkcji filmu, że z jednej strony, jak wymyślają sceny, to często one były dla mnie tak bolesne, że nawet bałem się myśleć o nich; rozmowa z mamą moją, czy takie rzeczy, o których nawet jak myślałem, to bałem się myśleć, albo jak to pisałem, to płakałem. Ale potem przychodzi taki moment – mam świadomość, że już mam w tym momencie klocki i muszę o tym beznamiętnie myśleć. Tworzenie filmu trochę polega na przestawianiu „klocków” [przyp. red.]. Były pewne sceny, do których byłem przyzwyczajony, ale faktycznie to były sceny sztubackie[PRZYPIS2], dzisiaj wiem o tym trochę i Ewa mi to uświadomiła. Polegało to na tym, że oglądaliśmy wielokrotnie i Ewa mówi: „Wilku, wiesz co, ale jakby to wyrzucić, to byłoby dużo lepiej”.
I załóżmy, to robię tak, jak powiedziałem, dzwoniłem do Jarka Barzana, Jarek przyjeżdżał, wycinaliśmy, patrzyliśmy obiektywnie, tak było lepiej. Ale taki ruch zawsze niósł też konsekwencje następnych ruchów, bo to nie jest tak, że możesz wyciągnąć jedną cegiełkę i nic się nie zmieniło. Trochę się zaczyna zmieniać. I wtedy jakby się okazuje, że czegoś gdzieś brakuje, a gdzieś coś trzeba na przykład usunąć, więc to tak było i Ewa mi wiele takich scen pokazała. No i zazwyczaj po prostu miała rację.
Ewa Puszczyńska: Ja myślę, że to, oczywiście ja już mówiłam o tym, jednak miałam odrobinę dystansu. Bo dla Mariusza to był bardzo osobisty film i on jak gdyby, i to jest bardzo naturalne – wrzuca się to, co siedzi w głowie i to, co się chce – te wszystkie wspomnienia, to co jest drogie, to, co się zapamiętało i jeżeli to jest tak osobiste dzieło, to się wrzuca wszystko, żeby zapisać, zarejestrować jak najwięcej z tego, co jest bliskie sercu. Ja natomiast miałam pewien dystans i oczywiście absolutnie doceniałam i szanowałam to, co Mariusz chce w tym filmie umieścić, natomiast pewne sceny po prostu, no Mariusz, słowa sztubackie, tak. One były sztubackie, one absolutnie wystawały negatywnie dla mnie, negatywnie po prostu z całej płynności narracji, mimo że to nie jest film, który jest rzeczywiście typem narracyjnym – że jest historia od „a” do „z”, że się nam ten typowy bohater zmienia ze złego w dobrego – nie ma tego. To jest film absolutnie oparty na emocjach, refleksjach, ale jednak pewne sceny po prostu absolutnie wystawały i zaburzały ten rytm, który mimo wszystko w filmie musi być – rytm opowieści. Dlatego wydaje mi się – znaczy, nie wydaje mi się – to robiłam naprawdę z troski o ten film, o to, żeby on był superdoskonały, żeby właśnie nic nie wystawało, żaden gwóźdź, o który się można było zaczepić i jak gdyby podrzeć sobie własną reakcję i własny zachwyt nad tym filmem.
Ja jestem osobą troszkę inną, jestem też osobą emocjonalną, ale Mariusz te wszystkie emocje ma na wierzchu, co czasami przyznaję, jakoś mnie irytuje. Bo ja jestem z kolei osobą emocjonalną, ale te emocje trzymam dla siebie, czy też dla pewnych momentów, w których się uzewnętrzniam. Natomiast mam stosunek dość zdystansowany do wszystkich przeżyć, do wszystkich filmów, które robię i być może tutaj, w tym momencie rzeczywiście mieliśmy coś, co jest Mariuszowi bardzo drogie. Ja troszkę z dystansu widzę, że to wystaje, że to do całości nie pasuje. Rzeczywiście jedna scena, część finałowej sceny, ja uważałam, ale też teraz nie będę jednak mówić, o co chodzi, żeby nikt się nad tym już nie zastanawiał, że pewny element jest zbędny, nie to, że on jest zły, ale to jest właśnie to, co mówiłam o tych emocjach, że dla Mariusza to było podbicie tych emocji jeszcze bardziej, a dla mnie to już nie było potrzebne. Dla mnie ten film był pełen emocji, że ja już tego dodatkowego pół centymetra więcej nie potrzebowałam, ale to nie znaczy, że to, że to zostało, to jest złe, bo to dalej tworzy piękną całość.
I tak właśnie współpracowaliśmy; ja się starałam być na każdym etapie, potem, jak pracowaliśmy nad dźwiękiem, jak pracowaliśmy nad korekcją koloru, rzeczy na całym etapie tutaj również twórczym, ale oczywiście to, co Mariusz powiedział również; to moja firma była producentem wykonawczym tego filmu i dziewczyny moje ukochane współpracowniczki zajmowały się: Łucja, Małgosia, Agnieszka, Magda, ale głównie Łucja współpracowała z nami przy tym filmie, Łucja robiła tę całą, nazwijmy to: robotę porządkową. Czyli myśmy musieli tam pewne rzeczy wyprostować z początkowego z etapu prac, wyprostować pewne umowy, gdzieś to wszystko jakoś pokorygować, porządkować, więc tym się głównie zajmowała Łucja, oczywiście ja też brałam w tym udział, ale moja część, jaką sobie zarezerwowałam, to była właśnie ta bliska współpraca twórcza z Mariuszem, no i myślę, że udana. Też być może hucpiarsko[PRZYPIS3] obiecałam Mariuszowi, że będziemy na jednym z głównych festiwali, rzeczywiście to się udało, i jeszcze tutaj tak myślę, że nie zdradzam żadnej wielkiej tajemnicy, pokazaliśmy nieoficjalnie również film selekcjonerowi w Cannes, który powiedział, że bardzo mu się film podoba, i uważa, że film ma duże szanse być może nie w głównym konkursie, ale w tym Un Certain Regard, ale to było za wcześnie, bo to był listopad, czy też nawet koniec października. I wtedy powiedział, że absolutnie nie może teraz nic nam powiedzieć, nie może powiedzieć: „tak, weźmiemy was do tej sekcji”, czy w ogóle, nie może nic powiedzieć. I to już była kwestia naszego wyboru, czy idziemy do Berlina, gdzie nas bardzo chcieli, i to oni do mnie dzwonili i pytali i tak dalej. Rozmawialiśmy wtedy jeszcze z Berlinem, bo ja bardzo chciałam, żeby ten film był w głównym konkursie – uważałam, że mu się to miejsce tam należy. Przekonał mnie dyrektor festiwalu, że lepsze będzie dla tego filmu Encounters – nowa sekcja, na którą wszyscy będą zwracać uwagę.
I uważam – teraz mogę nieskromnie powiedzieć – zresztą to nie jest tylko moje zdanie, że ta sekcja była nawet lepsza od głównego konkursu. I rzeczywiście na film zwrócono uwagę, mieliśmy dobre recenzje, bardzo dobre przyjęcie publiczności. To, że nie dostaliśmy nagrody, to tak, jak zresztą Mariuszowi ostatnio nawet tłumaczyłam, bo on się też zachwyca każdą nagrodą i mówi: ty się w ogóle nie cieszysz.
Mariusz Wilczyński: To ja do tego wrócę…
Ewa Puszczyńska: I mówię, że ja się cieszę, ale cieszę się inaczej. Dla mnie najważniejszy jest moment, kiedy ja dokonuję wyboru: chcę robić ten film. Potem ta cała droga, jeżeli mam już stworzone dzieło, z którego ja jestem i twórca, najważniejsze, że twórca i ja jesteśmy bardzo zadowoleni. Przy „Zimnej wojnie”, gdybyśmy nie dostali żadnego Oscara, żadnej nominacji to mnie nic [to nie rusza – przyp. red.], i to samo było przy „Zabiju”, nic nie jest w stanie zaburzyć absolutnej satysfakcji z tego filmu i absolutnego przekonania, że pracowałam przed czymś wyjątkowym.
Tak było przy tych wszystkich filmach, przy których pracowałam i teraz przy Mariuszu. Dla mnie jest to najważniejsze dlatego, że ja sama byłam wielokrotnie w jury różnych festiwali, sama wielokrotnie patrzyłam z niedowierzaniem, dlaczego takie, a nie inne werdykty są podejmowane, czy kiedy nie byłam w jury. Dlatego dla mnie nagrody na festiwalach to jest wypadkowa różnych elementów tych ludzi, którzy tam siedzą, ich osobistego gustu, tego, co w danej chwili przeżywają osobiście w życiu, w kinie, czy ich boli ząb, czy ich nie boli ząb, to są tego typu rzeczy. Gdy się potem toczy dyskusja i czasami po prostu jak gdyby decyzję jury są sprzeczne z moimi osobistymi wyborami, ale pewne rzeczy są poddawane głosowaniu i tak dalej, i tak dalej. Dlatego dla mnie nie jest to wyznacznik, ale być może dlatego, że no dla Mariusza to jest pierwszy film, który tak poszedł w świat. Tak ja nieskromnie powiem, że to nie jest mój pierwszy film, który poszedł w świat, bo tak, jak mówię, mam ogromnego farta w życiu, ogromne szczęście, że mogę pracować, z kim chcę i jak chcę i to jest fantastyczne. No i tyle, dlatego super są te nagrody, natomiast dla mnie, gdyby ich nie było, to dalej twierdzę, że zrobiliśmy absolutnie wyjątkowy film. Mariusz zrobił.
Mariusz Wilczyński: Teraz ja? Chcę powiedzieć, że faktycznie podobne doświadczenie trochę jak z Ewą przy pracy nad „Zabij to i wyjedź z tego miasta” miałem. Ja kiedyś byłem malarzem, na samym początku zaraz po studiach, po skończeniu malarstwa w Łódzkiej Akademii, wówczas Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych pracowni Stanisława Fijałkowskiego i pamiętam, że gdzieś po trzech czy czterech latach kultowa galeria Krzywe Koło, wtedy ona się nazywała galeria Promocyjna w Warszawie, którą prowadził pan Jacek Werbanowski, zaproponowała mi wystawę indywidualną malarstwa. To było ogromne dla mnie przeżycie, napisał o mnie „Projekt”, „Sztuka”, „EXIT.” – to były czasopisma, które czytali wszyscy ludzie interesujący się sztuką. I ja pamiętam, to miała być ta wystawa za pół roku, więc jeszcze domalowałem obrazy, tutaj wynająłem jakąś nyskę[PRZYPIS4], tam zawiozłem to z tej Łodzi, ze Stoków, z tej mojej pracowni.
Ta galeria się mieściła na głównym rynku starego miasta, więc nasz wjazd tą furgonetką to musiało być coś pięknego, i wniosłem te wszystkie obrazy na górę, bo ta galeria jest chyba na drugim czy na trzecim piętrze i pamiętam, rozstawiłem, i pamiętam, że Werbanowski to wszystko obejrzał i najlepszy obraz odstawił, ja mówię: „ale jak to, panie Jacku to jest najlepszy obraz”, on mówi: „tak to jest najlepszy obraz, ale on psuje wystawę” i zdałem sobie sprawę, że ma rację. I to jest ta trudna sztuka, bo akurat te sceny, co wywaliliśmy za Ewy taką sugestią, one same w sobie, jakbym pani puścił, to one są super. I konduktorzy, i Boniek jeszcze wiele, wiele. One same w sobie nawet, kto wie, często było tak, że, jak komuś pokazywałem ten film, to ci ludzie mówili: „ale ten Boniek jest super!”, albo” ci konduktorzy, bo tam jest śmiesznie, bo tam jest i Wajda, i Kwiatkowska, i Stańko i w ogóle!” – tylko faktycznie po prostu film psuły. Ja tego nie potrafiłem tak ocenić, ale Ewa wiedziała, że po prostu czasami to, co najpiękniejsze samo w sobie trzeba zdjąć. Bo mówimy o całości i to było ważne. A odniosę się do nagród. Nie no jasne Ewa jest po prostu królową carycą.
Ewa Puszczyńska: Oj przestań…
Mariusz Wilczyński: Ale teraz na poważnie chcę powiedzieć. Oczywiście ja czułem się zawsze, od jakiegoś czasu, zwłaszcza od MoMy, artystą dowartościowanym, bo moje filmy krótkie jeździły, retrospektywy miałem, a to faktycznie zdarzyło się tak, że zrobiłem film i teraz właśnie chyba jestem filmowcem. I cieszę się, bo oczywiście mam świadomość, że to jest wypadkowa. No jasne, to jest trochę loteria, trochę zabawa, ale z drugiej strony fakt jest taki, że na dwóch najważniejszych festiwalach animacji na świecie, bo są takie dwa – one są dla filmów animowanych tak jak Cannes i Berlin, albo Wenecja dla aktorskich. Annecy i teraz w Ottawie, w Annecy dostaliśmy trzecią nagrodę, a Grand Prix dostaliśmy w Ottawie, to jest waga ciężka – pełny metraż.
Ja widziałem, jakie są budżety. To, co myśmy mieli, to oni mieli kilkadziesiąt razy większe budżety. I to oczywiście się cieszę, gdybym miał 25 lat albo 30, to by mi uderzyła sodówka, tak naprawdę mi nie uderza, ale jest coś takiego, że po prostu się cieszę, bo wiem, że 13 lat siedziałem w samotności, nie pisałem o tym, teraz jest ten wykwit. Zapewne za pół roku czy za rok wejdę już znowu, jak to młodzi ludzie mówią, na maksa w nowy film i znowu będę w norze. Ale chcę ci to powiedzieć, to są takie akcje i tyle, cieszę się, ale mam świadomość tego, że jakbyśmy nie dostali [nagrody – przyp. red.], to też bym wiedział, że zrobiliśmy super film.
Ewa Puszczyńska: Ale oczywiście, ale dla mnie przykładem tego jest właśnie to, co mówisz Annecy. Jeżeli zobaczysz, jaki film dostał Grand Prix…
Mariusz Wilczyński: To nasz był lepszy.
Ewa Puszczyńska: …film familijny. Również rysowanym, w technice bardzo klasycznej 2D, który powstawał podobnie jak nasz film, ale to jest familijny, film dla bardzo szerokiego widza. Naprawdę doceniam kunszt tamtej kreski i opowiedzianą historię, natomiast to się ma nijak, z szacunkiem dla tamtego filmu, to są kompletnie dwie różne kategorie filmów. I dla mnie wyrok jury w Annecy jest takim przykładem, jak ludzie nie bardzo wiedzą jak ten film pozycjonować, jak bardzo on jest inny i jak bardzo jest wyjątkowy. Więc myślę, że tutaj dlatego też mówię Mariusz, to naprawdę nie jest istotne, naprawdę nie jest istotne. Super, jak te nagrody dostajemy, to jest super. Ja oczywiście tutaj „zimna ryba”, „zimna suka” jakkolwiek to nazwać, po prostu…
Mariusz Wilczyński: Nie uwierzysz, ale bardziej się cieszę z tego, że dostajemy niż gdybyśmy nie dostawali, dasz wiarę…
Ewa Puszczyńska: I oczywiście, dam wiarę, sama też się bardziej cieszę, natomiast nie jest to dla mnie wyznacznik.
Mariusz Wilczyński: Nie musisz mi tego tłumaczyć, bo ja to rozumiem. Natomiast chcę powiedzieć coś, co było dla mnie bardzo ważne. To było tak, że mieliśmy premierę – ha ha – 22 lutego w Berlinie 2020 roku i już nie pamiętam, ale wydaje mi się, że bo po premierze już tam po jakiś tam małym spotkaniu, drinku i tego wracaliśmy, i Ewa do mnie albo zadzwoniła, albo tak mi się wydaje, mówi: „dostaliśmy cztery gwiazdki od «Guardiana»!”. I to było po prostu dla mnie coś niesamowitego, potem przeczytaliśmy tę recenzję i to, co Peter Breadshow pisze tam, to jest dla mnie natomiast wielka sprawa, bo on napisał tak, że świat jest podzielony w tej chwili w animacji na wpływy Pixara i wpływy japońskie, a tu powstał film, który nie przypomina niczego innego niczego, co widział i odwołuje się do polskiej szkoły animacji.
Dla mnie to była największa wartość, że można w tym zglobalizowanym świecie, gdzie właśnie z jednej strony rządzą Japończycy, a z drugiej strony właśnie to kino, znaczy, jedno familijne jest i amerykańskie familijne, że można odwołać się do naszej kultury, być sobą. Zrobiłem polski film, bo jestem Polakiem, bo tu mieszkałem, bo słuchałem Breakoutów i Nalepy. Oczywiście jeżdżę po świecie, ale stąd. I można zrobić taki wierny sobie film, po prostu można nim zawojować świat i z tego jestem dumny.
Myśmy się bali, że za granicą powiedzą; „Matko Bosko, Matko Boska, nas nie przyjmą nigdzie!”, więc w tym sensie się cieszę – że mamy ten bonus, że dostajemy nagrody. Ale najważniejsze wartość – i to naprawdę dla mnie, ja dlatego kocham na przykład Nalepę, bo stworzył idiom najbardziej rozpoznawalny w Polsce, mimo że nie był najlepszym muzykiem (znam mnóstwo lepszych), ale idiom tak oryginalny, że po trzech dźwiękach poznajesz, że to jest Tadek. I dla mnie jest bardzo dużą wartością – oryginalność, mówienie swoim językiem, swoim idiomem. I myśmy zrobili taki film, to na przykład pan Breadshow w „Guardianie” podkreślił potem, więc z tego się cieszę.
Ewa Puszczyńska: Z Peterem Breadshow to jest też taka historia, nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale myśmy się, ja się spotkałam, on był w Warszawie, pisał trochę o polskim kinie i to było niedługo przed Berlinem. Pytał, co robię, no i ja powiedziałam, że pracuję teraz nad takim fantastycznym filmem, który będzie pokazywany w Berlinie, że go serdecznie zapraszam, dam mu oczywiście [znać – przyp. red.] dokładnie, kiedy będzie pokaz i tak dalej, bo wtedy chyba jeszcze nie wiedziałam. I on mnie zapytał, mówi: „słuchaj, ale czy ja mógłbym ten film zobaczyć przed? Bo ja przyjdę na pokaz w Berlinie”, ale mówi, „w Berlinie będę oglądał dużo filmów, a chciałbym ze skupieniem, bo z tego, co mówisz, to jest chyba coś rzeczywiście innego”. I ja mówię „tak, ale to wiesz, ten film trzeba zobaczyć na dużym ekranie”. On mówi” „ja ci obiecuję, że ja zobaczę to na dużym ekranie, że ja nie będę tego oglądał w komputerze”.
I rzeczywiście myśmy mu wysłali link, on widział to przed Berlinem, a potem był na pokazie w Berlinie. No i napisał właśnie taką recenzję. Bardzo piękną recenzję, taką, jak Mariusz powiedział. Potem myśmy mieli bardzo dużo wspaniałych recenzji i rzeczywiście ludzie nie wszystko [tak samo odbierają – przyp. red.], bo myślę, że to jest również super w tym filmie, superinteresujące, że on ma wiele warstw, jego tak można sobie rozbierać.
Mariusz Wilczyński: Jest jedna warstwa czysto łódzka, której nikt nie zrozumie.
Ewa Puszczyńska: Której nikt nie zrozumie…
Mariusz Wilczyński: Mało to, czysto dzielnicowa, którą tylko na przykład ty i ja, którzy mieszkaliśmy na Przybyszewskiego przy Sosnowej, przy Łowickiej – nikt więcej tego nie zrozumie.
Ewa Puszczyńska: Na przykład Kino Wolność. Jubileuszowa, która jest w filmie i obok kawiarni Jubileuszowej było Kino Wolność. Moja przygoda z kinem w ogóle zaczęła się właśnie w tym kinie. Bo ja tam chodziłam z moim ojcem na poranki w niedzielę, myśmy mieli taki rytuał, co niedzielę ojciec mnie zabierał. Biedna mama – boże kochany, teraz czasy się zmieniły – szykowała, gotowała obiad niedzielny, natomiast ja z moim ojcem chodziłam na poranek filmowy, oglądaliśmy filmy, a potem mój ojciec szedł na kawę do tej Jubileuszowej, oczywiście zabierał mnie, ja dostawałam jakieś ciastko, on pił kawę i czytał gazety, pamiętam to, jak dziś. I po prostu to jest dla mnie absolutnie miejsce, gdzie ja potrafię odtworzyć z pamięci. Oczywiście, są pewnie ludzie, którzy mieszkali w tej dzielnicy, którzy chodzili do tego kina, którzy pili kawę w Jubileuszowej, którzy biegali właśnie Sosnową tam przez park potem, żeby iść dalej na Piotrkowską i to po prostu jest fantastyczne, i jest coś, co rozumieją tylko Łodzianie.
Mariusz Wilczyński: Jest angielka słynna, mnie pytają ludzie: ale o jaką Angielkę chodzi?
Ewa Puszczyńska: Angielka… bo to nie jest bułka paryska, to jest angielka w Łodzi. Są takie regionalizmy językowe, ale również potem mamy Polskę, którą poznają Polacy z czasów PRL-u, tak, jak wyglądało mieszkanie, że były kioski Ruchu, to wszystko to są symbole niezrozumiałe.
No i jest ta absolutnie uniwersalna warstwa emocjonalna, czyli relacje dzieci z rodzicami, z przyjaciółmi. To jest warstwa o śmierci, o narodzinach, warstwa o miłości, warstwa o pamięci, o zapominaniu. O! To jest, to jest coś uniwersalnego, co absolutnie rozumie cały świat. Wielu ludzi nie zrozumiało również odniesień do „Mistrza i Małgorzaty”, bo to jest odniesienie jak gdyby znowuż do naszej troszkę szerszej, czyli wschodnioeuropejskiej kultury, głównie Amerykanie tego nie zrozumieli i tego nie rozumieją.
Mariusz Wilczyński: Przerwę, wczoraj wyszła, nie zdążyłem wrzucić na Facebooka, rosyjska recenzja, która oczywiście zrozumiała, bo tytuł jest: „Bułhakow po polsku”, więc oni od razu te kody nawet przewartościowali trochę, bo u nas jednak to jest tylko ślad, przepraszam.
Ewa Puszczyńska: Nie, nie, dobrze.
Mariusz Wilczyński: Ja zauważyłem jeszcze taką różnicę, to muszę powiedzieć, bo to jest bardzo dziwne, także cały czas będę się do Berlinale odnosił, ale wtedy mieliśmy kontakt z widzami, z ludźmi i wielu, wielu ludzi było spoza Europy Wschodniej właśnie, byli i pamiętam z Argentyny, z Japonii, z Kalifornii, podchodzili do mnie, mówili, że – to będę się chwalił – przepięknie, jak pięknie zatrzymałem i pokazałem to piekło komunistyczne, które was spotkało. Natomiast, jak podchodzili do mnie Węgrzy, Czesi, Polacy – jak pięknie pokazałeś te wspaniałe czasy, które już odeszły. I tak naprawdę było.
Małgorzata Stasiak: Chciałam zapytać, bo tak jak obraz przeszedł bardzo długą drogę, bo 14 lat, na pewno to się zmieniało, to chciałam zapytać o podróż warstwy audialnej tego filmu. Bo mówimy o dialogach i dźwiękach, i o muzyce tego filmu. Jak to widzicie? Jak to się układało?
Mariusz Wilczyński: To było wariactwo.
Małgorzata Stasiak: Czy od początku pomysł na tych wspaniałych aktorów jak z dialogami? Bo pan pisał także dialogi.
Ewa Puszczyńska: To jest niezwykle ciekawa część.
Mariusz Wilczyński: To było zupełnie wariactwo, i to mogło funkcjonować tylko w filmie animowanym. Na początku nie mieliśmy w ogóle budżetu, więc ja nie wiem, jak to się stało, że ci wszyscy, znaczy, ja wiem, ja mogę opowiadać – nie wiem, ile mamy czasu. Ci wszyscy ludzie, których wymarzyłem, a wymarzyłem sobie zatrzymać tych artystów, którzy kształtowali świat mojej wyobraźni i mojej wrażliwości jak byłem dzieckiem. Tych artystów, którzy dla mnie naprawdę ważni. Spotkanie z panią Ireną Kwiatkowską, ja kupiłem, już nie pamiętam, kilkadziesiąt róż, pojechałem do Skolimowa i byłem wzruszony, jakbym jechał do odnalezionej, do trzeciej babci. Moja mama mnie wychowywała samotnie, jak chciała, żebym jej nie marudził, to puszczała mi bajki, które czytała pani Kwiatkowska. To tam o „Czerwonym Kapturku” czy „Alicja w krainie czarów” i tak dalej. I to jest oczywiście takie to, wie pani jakie, zna się jakiegoś aktora to w pewnym momencie, już myśli, że my się znamy, my jesteśmy rodziną. I to było dla mnie bardzo, za każdym razem, wzruszające spotkanie, coraz bardziej się odważałem w tym pomyśle. Chyba ułatwiło mi to, że dosyć szybko wymyśliłem, że partnerem pani Ireny Kwiatkowskiej ma być Andrzej Wajda, co było tak bezczelnym pomysłem w ogóle. Pomógł mi zdobyć pana Wajdę Paweł Edelman, nie ukrywam, bo ja sam bym nie przekonał mistrza, być może największego mistrza polskiego kina, żeby zagrał postać kreskówkową, która jeszcze wtedy miała być mocno zaznaczona, jako konkretna postać z filmów amerykańskich, więc to w ogóle już się kojarzyło…
Ewa Puszczyńska: Powiedzmy, miał być to Kaczor Donald.
Mariusz Wilczyński: Tak, Kaczor Donald. Ale na przykład panią Jandę zdobyłem w ten sposób do filmu, ja nie widziałem jak się zdobywa takie gwiazdy, nie widziałem, że się dzwoni do agenta, że się czeka, że się zapisuje. Po prostu dostałem od kogoś telefon, chyba od pana Wajdy, więc zadzwoniłem. Pani Janda odebrała i tak: „słucham”, przedstawiłem się, moja bezczelność, ją po prostu zatkała, i powiedziała tylko jedno: „no wie pan, no to niech pan prześle ten scenariusz, ja do pana jakoś tam kiedyś zadzwonię”. Byłem szczęśliwy, w siódmym niebie. I naprawdę było tak, Ewa, na drugi dzień otwieram skrzynkę i był, mam do dzisiaj ten mail od Jandy: „Szanowny panie, przeczytałam, zadziwił mnie pan, jestem do pana dyspozycji”. No i myślę, że potem już była taka kula śniegowa, że zdobywaliśmy aktorów. Natomiast samo nagrywanie, właściwie u nas nagrany duet to był tylko właśnie pani Janda i pan Daniel Olbrychski, oni byli faktycznie razem, i Maja Ostaszewska i Andrzej Chyra. A wszyscy inni aktorzy byli nagrywani „na boki”, ponieważ nie było możliwe spotkanie. Pani Irena Kwiatkowska była nagrywana w Skolimowie, bo nie było możliwe [nagrywanie gdzie indziej – przyp. red.], no raz, że nie miałem wtedy producenta, a po drugie to było niemożliwe chyba ich spotkać.
I tutaj wielka, wielka rola właśnie Franciszka Kozłowskiego, który to wszystko ze mną nagrywał, a potem siedzieliśmy razem, jestem takim upierdliwym reżyserem, to znaczy, nie jestem taki, że „zrób, wracam” i tylko, że po prostu siedzę nad tym, siedzę i naprawdę kilkaset godzin montowaliśmy nasze dialogi. Nie pomyliłem się, kilkaset godzin. Mieliśmy po trzy duble i wycinaliśmy, na przykład najbardziej niezręczną ekwilibrystykę wykonaliśmy w przypadku pana Andrzeja Wajdy, bo pan Andrzej Wajda zgodził się, potem się nie zgodził, potem już było zamówione studio, to potem pani Krystyna zadzwoniła: „panie Mariuszu, ja bym chciała, żeby mąż coś powiedział”, więc tak.
A mistrz mówi: „wie pan, ja nie mogę u Pana zagrać”. Mówię „mistrzu, ale studio, dlaczego?”, a on „bo wie pan, ja nie brałem udziału w powstaniu warszawskim”. „Ale mistrzu, mistrzu nie gra z siebie tylko postać”. – „A ma pan rację”.
W końcu to było po prostu odkręcanie w lewo, w prawo było z 10 razy, zresztą notabene pan Andrzej też nie chciał żadnego honorarium, kupiłem mu w sklepie pana Kondrata bardzo dobry, stary trunek. I to było tak, że pan Andrzej miał ogromne obawy, bo już nie miał tych obaw, że wchodzi w coś złego, bo mu Paweł Edelman powiedział, że to będzie dobre, więc był przekonany. Natomiast miał obawy, że on zawsze wychodzi w sposób bardzo… No, że źle mówi, że to jest nieaktorskie. Mi zależało na tym, ponieważ chodziło mi o to, żeby to był Wajda, żeby tę postać z kreskówek uwiarygodnił ktoś, kto jest ikoną też kina europejskiego, światowego, żeby to była taka moc. A po drugie, tembr głosu pana Andrzeja pasował fantastycznie.
Chcę powiedzieć, że jak pan Andrzej nagrał, to faktycznie to było „drewniane”. I trochę nie wiedzieliśmy, co zrobić, bo jak zaczęliśmy to składać z Frankiem, z panią Kwiatkowską, to faktycznie te zdania były „w powietrze”, czasami jest fajne, jak starzy ludzie ze sobą rozmawiają bo oni się nie do końca słyszą. Ale generalnie intuicyjnie to było do niczego, i wtedy za namową, właściwie za wskazaniem pana Andrzeja Wajdy, zwróciliśmy się do Marka Kondrata, który po prostu jest, mówi Wajdą tak, że to jest nie do odróżnienia, i Marek nagrał to równolegle, i potem te dialogi, to wszystko, co było do powiedzenia, potem Franek siedział i to ciął, także tam jest miks pana Andrzeja Wajdy i Marka Kondrata, ale także to wszystko bardzo siedzi. Chcę powiedzieć tylko, że Marek Konrdat tak mówi świetnie po andrzejo-wajdowemu, że no oczywiście wszyscy znają te anegdoty, że tam na plan Pana Tadeusza wzywał na przykład Lindę, tak, o 5:00 rano, żeby Linda przyjeżdżał, ubierał się, szedł na plan a pan Wajda „a ty co tutaj robisz?” – „no przecież dzwoniłeś do mnie, Andrzeju” – „nie, ja nie dzwoniłem”.
Więc tak, mnie też tak można zrobić, no świetnie, chcę powiedzieć, chcę tylko podziękować wszystkim, ale Markowi Kondratowi [przede wszystkim – przyp. red.]. Mieliśmy taką sytuację, że musieliśmy zmienić postacie aniowane, nie mogły się kojarzyć z tym, z czym się kojarzyły. I Marek Kondrat specjalnie przyleciał z Hiszpanii, mieszka w tej chwili w Hiszpanii, żeby dograć jedno słowo – znaczy, zmienić imię psa. Naprawdę, to miało być jedno zdanie, ale potem ostatecznie stanęło na jednym słowie. Trzeba było wymienić imię jednego psa na imię psa którego, ja miałem – Zorka. Na pieska Zorka. To wszystko. Oczywiście, przyleciał z żoną i z dzieckiem, i byli dwa dni, ale po prostu… takie gesty.
Chcę tylko powiedzieć, że ci wielcy aktorzy czuli to, że robimy film z sercem. I oni w to wchodzili, bo przecież nie ma żadnych pieniędzy, które możnaby dać, żeby Wajda się na cokolwiek zgolił. A tak samo z Markiem Kondratem, który oficjalnie powiedział, że ma w nosie. Oni po prostu poczuli nagle, że naprawdę wszyscy kochamy to, co robimy. I po prostu warto, no takie gesty ich, za co jestem bardzo wdzięczny.
Małgorzata Stasiak: A na koniec chciałabym pana zapytać, i może Pani Ewo też pani dołączy, o taki pierwszy obraz, który pan ma pod powiekami, kiedy przypomina sobie pan cały proces robienia tego filmu, który wywołał go właściwie, ale pierwszy. Taki obraz, który wywołał ten film.
Mariusz Wilczyński: Wie pani, to jest, tytuł „Zabij to i wyjedź z tego miasta” jest… Bogdan Loebl, który pisał teksty Tadeuszowi Nalepie, napisał kiedyś książkę „Zabij ją i wyjedź z tego miasta” i ja ją przeczytałem jak miałem 14 lat. Miałam przyjaciela, który już nie żyje, z Łodzi Krzysia Kędziaka, i chodziliśmy po mieście, byliśmy zbuntowani, mieliśmy 14/15 lat, długie włosy, paliliśmy fajki. I pamiętam, że śpiewaliśmy jakieś tam „zabij to i wyjedź z tego miasta, zabij to…” – i to zostało. Chcę powiedzieć, jak to się nawarstwiało, ja miałem 14 lat, w ogóle było to 100 lat temu, a to jest pierwszy impuls, że pomyślałem, że się odważę, to już pani powiedziałem, to było to, jak wyszedłem z Muzeum Sztuki Współczesnej w Nowym Jorku po rozmowach, kiedy dostałem propozycję, żeby mieć retrospektywę moich filmów – w co nie wierzyłem – moich animacji, bo naprawdę… Znaczy, ja wierzyłem, że one są super, tak, jak teraz myślę, że „Zabij” jest super, ale nie myślałem, że coś się takiego spotka. W ogóle jakiś splot okoliczności, że ta MoMA mi to zaproponowała i wyszedłem, i wtedy pomyślałem: „kurczę, to ja może narysuję ten film, który zawsze chciałem narysować o Łodzi, z muzyką Tadeusza Nalepy, który był dla mnie najważniejszym mężczyzną w moim życiu, który mnie w dużej mierze ukształtował, przyjaźń z nim… Który mnie odważył do tego, że czasami warto po prostu, warto być artystą”. I Tadeusza kochałem, przyjaźniliśmy się 30 lat i po prostu chciałem coś takiego zrobić. Natomiast oczywiście nie wiedziałem, co to będzie wtedy, ale wtedy się odważyłem, pomyślałem sobie: „tak, zrobię ten film, no bo jestem artystą, MoMA do mnie pasowała”. No jest coś takiego, że jednak człowiek, nawet jak jest pewny, że to, co robi, robi dobrze, to musi czasami mieć taką akceptację. Ja wtedy dostałem taką akceptację i wtedy sobie pomyślałem, że to zrobię. No i wtedy się to zaczęło.
Małgorzata Stasiak: A pani, pani Ewo? Pamięta pani taki obraz, czy słowo, które w czasie tej pierwszej projekcji panią jakoś tak od razu rzuciło w ten projekt?
Ewa Puszczyńska: Chyba obraz i słowo to chyba była ta Jubileuszowa słynna, bo po prostu to był już taki znak widoczny, że rzeczywiście z czegoś bardzo blisko ze mną związanego osobiście, ale generalnie pamiętam po prostu ten moment, ten dzień, że siedzę w kinie i oglądam te nieruchome wtedy jeszcze obrazki. Bardzo długo, bardzo długo i się kompletnie nie nudzę i rzeczywiście to mnie coraz bardziej wciąga, także mam chyba obraz tej sali kinowej, i gdzieś tam właśnie Mariusza siedzącego jednak przede mną, chyba.
Mariusz Wilczyński: Tak, tak, przed tobą… A ja się bałem odwrócić po projekcji.
Ewa Puszczyńska: I myślę, że to. Oczywiście pamiętam Mariusza, jak go pierwszy raz zobaczyłam, taki wielki, ja nie należę do dużych. Zresztą mamy taki, pewnie tego nie zrobimy, a tak sobie marzyliśmy, że na którąś premierę to on mnie wniesie jako przebraną ja za Czerwonego Kapturka, a on będzie wilkiem, ale nie wiem, czy się odważymy.
Małgorzata Stasiak: No to tego państwu życzę.
Mariusz Wilczyński: No mamy otwierać Nowe Horyzonty, więc jeżeli nie pogorszy się sytuacja i będzie to jakoś w kinie, w skromnej formie tej covidowej, ale w kinie, to na pewno Ewę wniosę.
Małgorzata Stasiak: No to tego Czerwonego Kapturka państwu w przyszłości w takim razie życzę. Bardzo dziękuję za zaproszenie nas do swojej relacji i do swojego, do waszego dzieła. Mariusz Wilczyński, Ewa Puszczyńska – bardzo dziękujemy. Zapraszamy państwa do zadawania pytań już podczas spotkania z twórcami.
Ewa Puszczyńska: Dziękujemy bardzo.
Mariusz Wilczyński: Dziękujemy.
Redakcja: Klaudia Cieślak
Materiał zrealizowany w październiku 2020 przez Fundację FKA.
Zob. https://www.theguardian.com/film/2020/feb/22/kill-it-and-leave-this-town-review-gaunt-beauty-amid-the-smoky-smudge-of-memory (dostęp: 26.05.23).
1. Animatic to „wstępna układka szkiców, rysunków, grafik zaaranżowana najczęściej bez dźwięku, dzięki której możliwe jest wyobrażenie sobie finalnego efektu prac”, zob. https://www.merriam-webster.com/dictionary/animatic; https://www.studiobinder.com/blog/what-is-an-animatic-definition/ (dostęp 29.05.23), tłum. red. FKA.
2. sztubackie – właściwy osobom młodym i niedojrzałym.
3. hucpiarski – bezczelny, ignorancki.
* Nyska – samochód marki Nysa.